poniedziałek, 7 września 2009

Rogiński / Trzaska / Moretti grają pod "Szóstą część świata" w Białymstoku


Wróciłem do Białegostoku około osiemnastej. W centrum spotkałem się z moją dziewczyną. Nie mieliśmy za dużo pieniędzy, ale na lody starczyło. Poszliśmy na naszą nowo zbudowaną „starówkę”, gdzie jak zwykle w weekend coś się działo. Za ratuszem odkryliśmy dziwną instalację. To był ogromny nadmuchany ekran. Taki jak popularne żyrafy, po których skaczą dzieci. Ostatnio w tym miejscu stale się coś dzieje. Jeszcze wczoraj stała tam scena, gdzie odbyło się kilka koncertów. Tym razem mieli wyświetlać film.

- Zostajemy?

- A chce ci się?

- Nie bardzo.

Poszliśmy do bankomatu po kasę i dalej na piwo do ulubionego Strychu. Wypiliśmy po jednym i się rozjechaliśmy. Pierwszą rzeczą jaką muszę zrobić zaraz po wstąpieniu do domu jest oczywiście odpalenie laptopa. Moja dziewczyna twierdzi, iż jestem uzależniony od Internetu. Kilka nieprzeczytanych wiadomości i euforia, że Polvo wydał po 12 latach nowy album. Na blogu ktoś nieznajomy zostawił komentarz. Zadzwoniłem do dziewczyny się pochwalić, że ktoś oprócz kilku znajomych to jednak czyta. Pretekst jak każdy inny, w końcu nie widzieliśmy się kilka dni.

- To super! A weź zobacz co dziś mieli wyświetlać na Rynku?

Szybki nur na lokalną stronkę i miałem: Festiwal Kultur „Inny Wymiar - sąsiedzi” - „Jesteśmy tacy sami”. Trwa to od pierwszego września, ale było już szóstego. Godz. 21.00 - „Nasi sąsiedzi z przeszłości - Dziga Wiertowy” pokaz filmu „Szósta część świata”. Nic mi to nie mówiło. Jednak spojrzałem dalej: z muzyką na żywo w wykonaniu Trzaska/Moretti/Roginski.

- O kurwa! – wręcz krzyknąłem rozentuzjazmowany – gra Mikołaj Trzaska. No saksofonista z Miłości i Łoskotu. Puszczałem ci ostatnio dokument o Jacku Olterze. To tamten, co gadał na tle Gdańska z taką waistówką na brodzie. I Macio Moretti pewnie na bębnach gra. On grał na pierwszej Antigamie. Znasz Antigamę. Która jest godzina? O kurwa! Jest równo dwudziesta pierwsza! Właśnie się zaczyna! Lecę tam, zaraz zakładam buty i lecę do centrum.

Zadzwoniłem tylko do kumpla, ale ten był poza miastem. Naciągnąłem na siebie bluzę, włożyłem szybko buty, złapałem kurtkę i wybiegłem z domu. Przed skrzyżowaniem dostrzegłem busa, numer 26, czyli do centrum. Przebiegłem na czerwonych światłach, prawie dogoniłem autobus, ale kierowca nawet się nie zatrzymał na przystanku. Zacząłem do niego machać, chwilę mi się zdawało, że zatrzyma na środku ulicy i mnie weźmie, ale jednak odjechał. „Co za skurwiel?!” pomyślałem. Cóż, musiałem iść z buta, inne busy miały przyjechać dużo później.

Do centrum doszedłem dość szybko. Było minut dwadzieścia kilka po dwudziestej pierwszej. Na wielkim pontonie był wyświetlany niemy film, wyglądał trochę jak przedwojenny dokument. Sceny przerywane były napisami w cyrylicy. Słyszałem muzykę, ale nie widziałem chłopaków. Podszedłem bliżej. Byli schowali po prawej stronie nadmuchanego ekranu, za głośnikiem, tak, że praktycznie nie było ich widać z tej odległości. Postanowiłem obejrzeć film, słuchając ich muzyki w tle, jednak ostatecznie wolałem skupić się wyłącznie na dźwiękach. Szczególnie, iż jeszcze w tym tygodniu przechodziłem chorobę na yass. Wybrałem sobie miejsce praktycznie kilka metrów od muzyków, ale też tak, aby widzieć co dzieje się na ekranie. Jednak wzrok od razu przykułem do tych trzech kolesi. Film praktycznie olałem. Ale to – Panie i Panowie – grał pierwszy saksofon yassu, Mikołaj Trzaska. Grał Macio Moretti, perkusista Łoskotu, znany dziś z Mitch&Mitch, wysoki dziwny facet, który nagrał też basy na pierwszej Antigamie. No i na gitarze – Raphael Rogiński, jak się później okazało pomysłodawca całego kolektywu. Jednak tego typa akurat nie znałem. W momencie gdy wparowałem na imprezę, trio grało głośny obłędny free jazz. Moretti napieprzał ostro w bębny, Rogiński żonglował akordami, a Trzaska dmuchał w rurę jak oszalały. Jeszcze tylko musiałem się przyzwyczaić do otaczającego nas klimatu. Wiadomo, że jak rzecz dzieje się w centrum Białegostoku, pod gołym niebem, w niedzielę, o tej porze, to trafia to zazwyczaj do przypadkowych przechodniów, którzy włóczą się w okół, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Po chwili jednak skupiłem się na muzyce tak, że potrafiłem nawet dosłyszeć stukanie nogą Trzaski, który wybijał sobie rytm. W sumie film oglądało kilkadziesiąt osób, siedząc na schodkach, zespół obserwowało łącznie może z sześciu zapaleńców. Ale panowie widocznie bawili się przednio. Kiedy ja ze swoim zespołem grałem swój ostatni koncert w pewnym małym miasteczku, również wydawało się, że gramy tylko dla garstki. Ale mimo to, powiedzieliśmy sobie, że mamy się zajebiście bawić. I tak było! Kiedyś ponoć na koncercie Voo Voo w nieodżałowanej białostockiej Fabryce Waglewski miał powiedzieć znikomej publiczności: „Cieszę się, że jest was więcej niż nas”. Słyszałem, że tamten gig wypadł im wspaniale. Spółka Trzaska / Moretti / Rogiński nie przejmowała się oddźwiękiem swojego grania. Tak mi się przynajmniej zdawało. Całkiem na luzie pochłonęli się improwizacjami, gapiąc się w monitor laptopa, zagadując do siebie w trakcie grania, uśmiechając się. Rogiński bawił się swoim samplerem pod nogami, przygrywając akordami, czasem nakładając na to dziwne gitarowe rozjazdy, czy zwykłą bluesową solówkę. Partie solowe grał niezwykle lekko, rasował to fajnymi efektami, tak, że brzmiało zajebiście. Moretti przygrywał mu często lżejszym bitem, a czasem zapierdalał jak szaleniec po swoim zestawie. W pewnym momencie, gdy po ekranie płynął lodołamacz, pałker uraczył mnie grindowymi blastami. Wtedy dopiero to się nazywa ostry free! Macio wyciągnął też cymbałki, po których zaczął stukać melodyjki. Spojrzałem co dzieje się na ekranie, a tam jakaś scena z Chińczykami w tradycyjnych strojach. Trzaska również wymiennie grał wymyślane na poczekaniu melodie, tradycyjne solówki oraz free jazzowe łamańce, które zamieniały się miejscami w pisk. W pewnym momencie zamienił swój saksofon na klarnet basowy. Muzyka chłopaków to oczywiście nie był stricte free jazz. W końcu to yassowcy. Wyłapałem na przykład motywy grane na wschodnią nutę, co zresztą pasowało do tematyki filmu, na który od czasu do czasu rzuciłem okiem. Pod koniec sztuki na rynek wbiegło dwóch naćpanych dresów, którzy zaczeli wymachiwać rękoma niczym uczestnicy Love Parade. Wyskoczyli na środek, przed sam ekran i zaczęli odwalać swoje. Zespół miał z tego niezły ubaw. Myślałem, że Rogiński przestanie grać ze śmiechu, a Macio zaraz podchwycił i zagrał prawie drum’n’bassowy bit. W końcu kolesie zaczęli skakać i biegać w kółko po rynku, ale przestali drzeć mordy, więc nikomu już nie przeszkadzali. Panowie kontynuowali improwizacje, aż do ostatniego kadru. Na koniec jeszcze tylko jedno „bęę” i techniczni zaczeli rozbierać sprzęt.

W domu doczytałem, że całe te trio zeszło się dwa lata temu, by nagrać płytę zatytułowaną „Shofar” dla Kilogram Records, nawiązującą do free jazzu i muzyki chasydzkiej. Trzeba by dorwać ten album. A póki co – dziś w nocy puszczam „Amariuch” Łoskotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz