niedziela, 19 lipca 2009

Kaznodzieja




Teksas. Roku pańskiego 1995. W małej knajpce obserwujemy osobliwych delikwentów. Facet z koloradką szuka Boga. Ta dziewczyna obok to chyba jego była. I jest jeszcze ten dupek z irlandzkim akcentem. Zajadają cheesburgery, piją kawę i rozmawiają o aniołach i Genesis. Więc jak to wszystko się zaczęło?
Tak wyglądają pierwsze strony świetnego komiksu Gartha Ennisa i Steve’a Dillona, liczącego w polskim wydaniu 13 tomów. A ta trójka to jego główni bohaterowie. Jesse Custer – były pastor, tytułowy kaznodzieja – szuka Boga. Dosłownie, gdyż ten opuścił Niebiosa i zaszył się gdzieś na Ziemi. Custer chce zmusić Najwyższego, by ten wyznał wszystkim ludziom, że ich opuścił. Dzięki Genesis – stworzeniu powstałym ze związku anioła i demona – które zjednało się z duszą kaznodzieji, posiada on moc, której Pan nasz bać się powinien. Towarzyszy mu jego ukochana, Tulip O’Hare oraz pewien Irlandczyk zwany Cassidym. Ona jest piękna, lecz twarda, potrafi zadbać o siebie. Ojciec nauczył ją doskonale posługiwać się bronią palną. A Cassidy to wampir, który włóczy się po USA bez zobowiązań. Skurwiel, egoista, ale wzbudza w nas sympatię. Oprócz tej trójki, na której skupia się większość akcji komiksu, scenarzysta Gnarth Ennis stworzył dla drugiego planu tuziny równie osobliwych i ciekawych postaci. Mamy Świętego od Morderców, istotę o tak zimnym sercu, iż zgasiła ogień piekielny. Jest Gębodupa – „najgłupszy, najżałośniejszy sukinsyn na tej planecie, świadectwo bożego poczucia humoru”. W komiksie nie mogło zabraknąć typowego schwartz charakteru, Niemca (a jakżeby inaczej) Herr Starra, zdeterminowanego, nieprzyjemnego i przede wszystkim wkurwionego członka tajemniczej organizacji, która planuje spisek o światowym zasięgu. Swoją drogą Ennis musiał tą postacią sportretować, kogoś za kim bardzo nie przepadał; znęca się nad nim niemiłosiernie od chwili gdy przedstawia go czytelnikowi i aż do końca koleś co rusz dostaje pożądny wpierdol. Co ciekawe, część takich czarnych charakterów w komiksie oddaje się przyjemnościom przeróżnych dewiacji seksualnych, wspominajć na przykład biznesmena Odina Quincannona oraz jego nazistowską prawniczkę. Mówiąc jednak o czarnych charakterach, ciężko jest wprowadzić tu podział na dobrych i złych, bo tych pierwszych praktycznie tu nie ma. Niby można pod nich podpiąc chociażby Jessego, ale i jego poczucie sprawiedliwości może wydawać się dyskusyjne.

„Kaznodzieja” to obraz Ameryki widziany oczyma Irlandczyka – Gartha Ennisa. Z odpowiednim dystansem mierzy się on z amerykańskim mitem. Acz chyba jednak sympatyzuje z krajem, w którym obecnie mieszka. Zauważa hipokryzję, głupotę, czy też pewną groteskowość Amerykanów, ale też podziwia ich kraj. Przede wszystkim fascynuje Ennisa amerykańska kultura. Odniesień do tamtejszej literatury, kinematografii, czy popkultury jest co niemiara. Mamy tu na przykład odwołania do twórców beat generation. Cassidy wspomina swoją znajomość z Williamem Burroughsem, czy Dylanem Thomasem (wiem, że Walijczyk i wcale nie bitnik, jednak niewątpliwie miał on ogromny wpływ na cały nurt). Sam wampir zresztą po trochu odzwierciedla styl życia bitników. Również Jesse i Tulip w czasach swej młodości kradli samochody dla frajdy, trochę jak Dean Moriarty u Kerouaca „W drodzę”. W samym komiksie granych, czy śpiewanych jest wiele melodii, tak więc można byłoby stworzyć ciekawy soundtrack do tego dzieła. Wprost świetnie czyta się dyskusje Jessego i Cassidy’ego na temat filmów, kabareciarzy itd. Jednak najsilniej czuć tutaj ducha dzikego zachodu. Ennis kocha wręcz westerny, tak samo jak jego bohater, kaznodzieja Custer. Sama jego opowieść jest przecież swego rodzaju westernem. Kaznodzieja – w końcu Teksańczyk – zalewa się bourbonem, marzy o własnym wierzchowcu, w końcu zostaje szeryfem małego miasteczka, a jego mentorem jest wyimaginowany John Wayne. Origin Świętego od Morderców to mroczniejsza wersja „Bez przebaczenia”, a sama postać – jak chcieli twórcy – stylizowana jest na Eastwooda i Lee Marvina, siejąc spustoszenie morderczym wzrokiem wyłaniającym się spod kapelusza i parą magicznych coltów. Zresztą doczytajcie komiks do końca. Zakończenie jest wspaniałe, prawda? Ennis odnosi się też do historii, zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Irlandii. Zresztą autor poświęca trochę miejsca na rozliczenie ze swoją ojczyzną. Wydaje mi się, że przez historię Cassidy’ego możemy odczytać stosunek scenarzysty do kraju ojczystego.

Ten komiks wciąga niesamowicie! Jest świetnie napisany, znakomite dialogi, fabuła po prostu miażdży. Do tego mnóstwo humoru, miejscami jest strasznie (scena z wampirem z rzeki – autentycznie się wystraszyłem), cholernie dołująco, a nawet są momenty wzruszające. Bo obok krwi, czy soczystej łaciny, mamy tu też lovestory. No i jeden z moich ulubionych wątków – motyw przyjaźni. Ostatni dialog Jessego i Cassidy’ego przyprawił mnie o przyspieszone bicie serca. Nad samymi znaczeniami tej opowieści nie ma co tu się rozwodzić. Po prostu trzeba to przeczytać.
Na sam koniec wypada też wspomnieć o rysunkach Steve’a Dillona. W róznych źródłach ocenia się jego kreskę jako bardzo realistyczną, miejscami wręcz naturalistyczną. Zauważyłem jednak, że ten jego realizm z zeszytu na zeszyt trochę słabnie. Aczkolwiek Dillon przypadł mi do gustu, szczególnie sposób w jaki rysował twarze. Każda postać została obdarzona chrakterystycznymi rysami. Już nie mówię tu o Gębodupie, ale weźmy przykład ucharakteryzowanie facjaty Jody’ego – goryla demonicznej babki głównego bohatera. Dillon szczególnie mocno wypada przy rysownikach, którzy szkicowali opowieści poboczne do całej fabuły, jak Steve Pugh w historii Świętego od Morderców, czy Peter Snejbjerg w epizodzie o przeszłości Herr Starra. Spore wrażenie robią okładki poszczególnych zeszytów popełnione przez Glenna Farby’ego (pamiętam go jeszcze ze Slaine’a). Mistrzostwo, tak jak cała seria.

piątek, 10 lipca 2009

Stereolab / Today Is The Day

Na początek dwie wyjątkowe płyty, dwóch wyjątkowych zespołów, które reprezentują zupełenie inne sceny, które grają muzykę o zupełnie przeciwnych nastrojach. Mianownikiem łączącym oba te bandy jest w pewnym sensie pewna bezkompromisowość.



Stereolab – Emperor Tomato Ketchup



Dyskusje na temat terminu „muzyki niezależnej” były popularne odkąd pamiętam. Jedni – nawet ci posądzani o ową niezależność – podkreślają nonsens tego pojęcia, drudzy używają go wręcz namiętnie. Sama szufladka tzw. muzyki niezależnej od zawsze była niezwykle elastyczna. Kiedyś np. takim indie rock’iem nazywano The Jesus and Mary Chain, czy nieco później Sonic Youth lub Fugazi. Dziś to są m.in. The Strokes, czy The White Stripes, które nota bene nagrywają dla majors’ów i ogólnie śmierdzą komerchą. W końcu tacy Stripesi największą popularność zyskali po swojej reaktywacji, zainspirowanej lukrowym kontarktem, a już po rozwodzie (no kto by chciał jeździć w długie trasy koncertowe ze swoją byłą żoną bez zastrzyku konkretnej gotówki?). Spójrzmy teraz na Stereolab. Anglicy od lat funkcjonują jakby w zupełnie innym wymiarze, nie oglądając się na nikogo, nagrywają swoje płyty. W tym wypadku ciężko jest też mówić o jakimś undergroundzie, bo Stereolab jest przecież powrzechnie przez krytykę chwalony, uważany za band niezwykle influencyjny. I nie chcę w tym miejscu napisać, iż oto w końcu mamy prawdziwy niezależny band. Absolutnie nie. Jednak czasami odnoszę wrażenie, że mimo statutu legendy, mają wszystkich głęboko w dupie. Ich zeszłoroczna płyta – „Chemical Chords” – została wydana bez żadnych zapowiedzi, czy większej promocji. Zupełnie tak po prostu. Doszło do tego, że ja – zdeklarowany fan – dowiedziałem się o jej istnieniu kilka miesięcy po premierze. To było jak: „Stereolab nagrał nowy album? Wow! Ale kiedy?”

O nowym krążku jednak pisać nie będę. Myślę, że lepiej zaprezentować ich czwarty album – „Emperor Tomato Ketchup” – bez wątpienia najważniejsze dzieło grupy. Nie jest to jednoznacznie moja ulubiona płyta Stereolabu, bo chyba na równi ubóstwiam drugi longplay, „Transient Random-Noise Bursts with Announcements”. Jednak „Emperor” wydaje się być tym najbardziej reprezentatywnym, kuliminującym poszukiwania i definiującym ich styl. Na pierwszy rzut ucha może wydawać się to muzyka nadwyraz łatwa i przyjemna. Płyta rozkosznie relaksuje, a na pierwszym planie słuchamy ładnych pop-owych melodii. By jednak zrozumieć tą muzykę w pełni należy się w te dźwięki zagłębić, przysłuchać uważniej, skupić się. Wtedy pod subtelną melodyką usłyszymy m.in. wyraźne wpływy krautrock’a, pop’u lat 60-tych, Velvet Underground, mnogość wymieniających się i nachodzących na siebie motywów, wygenerowanych przez szereg najrozmaitszych zabawek. Bo oprócz tradycyjnego instrumentarium w postaci gitar, bębnów, smyczków, mamy tu przeróżne syntezatory (m.in. syntezator Moog’a), elektryczne organy (np. Farfisa) i inne cacka, o których nigdy nawet nie słyszałem. Okazuje się, że struktura tych kompozycji jest dosyć skomplikowana. Wszystko to, podszyte urokliwymi wokalami Laetitii Sadier i Mary Hansen, nadzwyczajnie hipnotyzuje. Szczególnie, że liderzy – wspomniana pani Sadier i przede wszystkim Tim Gane (fan Neu!, Fausta, Ennio Morricone’a, czy Nurse With Wound, z którym Stereolab nagrał swego czasu split) – potrafią pisać po prostu świetne kawałki. Posłuchajcie tylko opartego na lekko hip-hop’owym bicie „Metronomic Underground”, natchnionego francuską piosenką „Cybele’s Reverie”, czy wręcz punk’owego „The Noise Of Carpet”.




Today Is The Day – In The Eyes Of God



Ponoć styl Today Is The Day powstał, gdy Steve Austin – dusza, mózg i serce zespołu – wkurwił się pewnego dnia na rodziców, zszedł do piwnicy, włączył gitarę możliwie najgłośniej i grając na niej, jednocześnie wrzeszczał do sufitu: „Pierdolę Was!”

„In The Eyes Of God” przedstawia ów styl już dopracowany, w stadium, które podobało mi się nabardziej. Muzyka Austina wyszła gdzieś z ducha hard core’a, nabierając kształtów nosie rock’owych. Zresztą pierwsze trzy płyty wydane zostały przez Amphetamine Reptile – labela specjalizującego się w tym gatunku (pod skrzydłem AR ponadto nagrywał m.in. Helmet). Z płyty na płytę wkurzony Steve urozmaicał swoje dźwięki nowymi składnikami. Na „In The Eyes...” styl zespołu został wzbogacony o elementy grindcore’a. Dodać do tego Brann’a Dailor’a za perkusję (dziś Mastodon) i mamy album – w moim odbiorze – niemal doskonały.

Dla jednych Steve Austin jest szaleńcem i pojebem, dla innych nawet geniuszem. Dla mnie jest nimi wszystkimi na raz. Chryste! Jak ta płyta się zaczyna! Utwór tytułowy to jeden z najlepszych pierwszych kawałków w moim mniemaniu. Krótki fragment pewnego filmu dokumentalnego, stłumione gitary, bębny Dailor’a budują napięcie i miazga. Krzywa, wykrzyczna, obłędna melodia, ściana dźwięku. Słuchać maksymalnie głośno! Dalej wściekły grindowy blast. Boli. Austin daje upust swemu szaleństwu, Dailor na swym zestawie perkusyjnym wręcz lata (genialny pałker – bardzo jazzowy jak na rockowca). I tak jest do końca tego longplaya. Szaleństwo, zgrzyty, piski, hałas, nieludzkie wrzaski Austina, czy też dziwaczne melodie i gdzieś ulatująca czarnomagiczna aura. A wszystko za pomocą głosu, gitary, perkusji, basu Bill’a Kelliher’a i stylowych sampli. O tekstach Steve’a nie ma co się nawet rozwodzić. Bełkot człowieka, który ma nierówno pod sufitem. Przytoczę może jeden – mój ulubiony – tytuł: „The Russian Child Porn Ballet”. Sztuka? Bezsprzecznie, przez duże „S”! W końcu wzburza emocje i to cały wulkan. Nie są to jednak bynajmniej emocje pozytywne. Słuchanie tej muzyki sprawia ból. Ukojenie na końcu nie przychodzi. Po kilkuminutowej noise’owej improwizacji w środkowej części „There Is No End”, Steve Austin – razem z indiański szamanami – za pomocą pomylonych dźwięków odprawia rytuał. Kończy się płyta, a słuchaczowi pozostaje niepokój.


. . .

Dopiero w trakcie pisania tego posta zorientowałem się, iż zajebiście pasuje on do herbertowskiego pojedynku Apollina i Marsjasza. Może powinienem wkleić w tytuł bloga również imię boga piękna, bo w tym wypadku owy pojedynek nie został jednoznacznie rozstrzygnięty. Obie płyty 10/10.