środa, 30 września 2009

Aphex Twin & Hecker, 18.09.2009, Kraków

Przed Wami spóźniona relacja z pierwszego koncertu Richarda D. Jamesa w Polsce. Prawie dwa tygodnie poślizgu. Jednak napisać owy tekst musiałem, bo tu i tam czytałem, że gig był do dupy. Nie będę ściemniał. Takich opinii właśnie się spodziewałem.

Nie pamiętam dlaczego kupiłem bilet tylko na jeden z dwóch koncertów Aphex Twina w ramach Sacrum Profanum. Chyba myślałem, że zagra dwa takie same sety. A nie zagrał. Piątkowa sztuka miała być eksperymentalna, sobotnia zaś – bardziej „taneczna”. Ja trafiłem na tą pierwszą. Powinienem zacząć od organizacji festiwalu, ale oszczędzę sobie. Wszystkie ewentualne niedociągłości wybaczam, bo mimo wszystko zrobiono mi dobrze, zapraszając Ryśka na koncert. A trzeba podkreślić, że Aphex Twin to artysta, którego niegdyś obsesyjnie uwielbiałem. O czym świadczyła chociażby kolekcja kilkudziesięciu skradzionych rzadkich singli i EPek na moim dysku twardym. Niby nic wielkiego, bo z pomocą Google niby wszystko znajdziesz, ale ja tego autentycznie słuchałem. I dlatego też przyjechałem do Krakowa czysty jak łza, bez żadnych oczekiwań. W końcu Richard to artysta wszechstronny w swojej elektronicznej paiskownicy, więc darowałem sobie zgadywanie, czy zagra set ambientowy, rave’owy, drum’n’bassowy, gabberowy, czy Bóg wie jeszcze jaki. Rychu to Rychu. Czyli właściwie nic nie wiadomo. Oprócz może tego, że ma głęboko w dupie swojego odbiorcę, co udowodnił w pamiętny piątek. Koncert odbył się w opuszczonej fabryce na krakowskiej Nowej Hucie. Wspaniały klimat, wspaniałe lokalizacja dla tego gigu. Miejsce dla artystów – jak się później okazało, Florian Hecker nie miał supportować Aphexa, lecz razem z nim grać – znajdowało się na górze swego rodzaju rusztowania, umieszczonego dosłownie na środku hali. To co od razu rzuciło mi się w oczy to rozmieszczenie głośników, które otaczały publiczność ze wszystkich stron. Był to pierwszy koncert prawdziwie w surround, na jakim byłem. I przyznam, iż pod względem nagłośnieniowym prawdopodobnie najlepszy przeze mnie słyszany. Ale zanim całe show się zaczęło i gdy jeszcze na rusztowaniu podgrywał sobie Dj Reflex – właściwy support – zapoznałem się wzrokowo z uczestnikami imprezy. Zawsze mi powtarzano, że nie ocenia się ludzi po wyglądzie, książki po okładce itd. Ale moje obserwacje tłumaczą po części późniejszą krytykę występu Rycha i kolegi. Otóż zdawało mi się, iż bardzo duża część publiczności wpadła na imprezę – jak to się mówi – polansować się. No wiecie, wszyscy byli tak fajnie i oryginalnie ubrani, w ogóle wystrzałowi. Dobra. Po samym wyglądzie oceniać nie będę, ale zabawne było, gdy duża część modnej młodzieży na sztuce Aphexa i Heckera najzwyczajniej zatykała uszy wykrzywiając buzie lub – o zgrozo – wychodziła z hali. Teraz czuję się usprawiedliwiony w moich osądach. Tak. Tak. Widocznie koncert się wielu nie spodobał. Co odbiło się później na negatywnych recenzjach w opiniotwórczych mediach. Ale jak człowiek po Richardzie spodziewał się „hitów”, to ja się w ogóle nie dziwię. Aphexowi nawet do głowy nie przyszło, aby przez dwie godziny wałkować „Windowlickera”. Zresztą wydaje mi się, iż miał w dupie jakiekolwiek przypuszczalne oczekiwania publiki. Wlazł na rusztowania taki wymoczkowaty koleś w wyciągniętej koszulce, wystającej spod bluzy, niosąc ogromny plecak ze sprzętem. Usiadł, zdjął buty i zaczął się instalować. Nawet się nie przywitał. Florian Hecker już grał od kilkunastu minut. Tak naprawdę wszystkie przeczytane później zarzuty okazują się słuszne. Było nieprzyswajalnie eksperymentatorsko, nieznośnie głośno. Aphex Twin wraz z Hackerem wypuszczali z niezliczonych głośników otaczających halę totalne odjazdy. Piski, jęki, trzaski, zupełne dziwactwa, obłędny jazgot. Miejscami dźwięki aż wbijały się w głowę, podłoga drżała. A cokolwiek, co można było nazwać beatem, pojawiło się dopiero przed połową występu, kiedy Hecker - jak mi się wydaje, nie jestem do końca pewien - opuścił rusztowania i zostawił Aphexa już samego. Narastające napięcię i zaczyna się spektakularna część wizualna. Lasery, światełka i inne pierdoły. Nie powiem – robiło wrażenie. Najfajniejsze były te zielone. Po tej bardziej tradycyjnej części (czyt. kiedy można było dosłyszeć beaty) nastąpił mój ulubiony fragment gigu. Zabawa dwóch panów sięgnęła granic. Aż mi włosy się jeżyły na głowie. Hałas. Totalny hałas. Otóż ja stałem z wywaloną mordą, gapiąc się na charakterystyczną gębę D. Jamesa, uśmiechającą się do mnie z telebimów nad rusztowaniem. Byłem wniebowzięty. To było tak krzywe, że aż piękne. Kojarzycie kawałek „Ventolin”? To było wielokrotnie wspanialsze! Rysiek katował biednych słuchaczy nawałnicą dźwięków. Jedni się chyba po obrażali, drudzy – o skłonnościach sado-masochistycznych, tacy jak ja – odpłynęli. Kiedy już myślałem, że czaszka pęknie mi od wewnątrz, przyszło w końcu ukojenie. Kilkanaście minut ambientu. I koniec sztuki. Aphex zrobił niewyraźny gest w stronę publiczności (dziękuję?), założył buty i – jak gdyby nigdy nic – po prostu sobie poszedł. On rzeczywiście miał nas wszystkich gdzieś. Cały Ryszard.

Żałuję trochę, że nie zjawiłem się w tej samej hali następnego dnia, posłuchać drugiego setu Aphexa i Hackera. Ale z drugiej strony cieszę się, że trafił mi się akurat ten eksperymentalny gig. Takie coś mogło autentycznie poprzewracać w środku człowieka. Zapewne, gdybym obejrzał ten koncert np. na DVD albo posłuchał na kompakcie, to nie zrobiłby na mnie takiego wrażenia. Klucz znajduje się we wspomnianym nagłośnieniu. Panowie w pełni wykorzystali możliwości jakimi dysponowali. Mnogość dźwięków otaczała nas ze wszystkich stron. Kiedy muzycy sobie tego zażyczyli – czuliśmy wręcz ból, przyjmując na siebie wściekły jazgot. Genialne. Po prostu.


Zdjęcia pozwoliłem sobie pożyczyć z oficjalnej strony festiwalu. Ich autorem jest Andrzej Rubiś.

piątek, 25 września 2009

Kyuss "Welcome To Sky Valley"


Dziś mam cholernego kaca. A na kaca nie ma lepszej płyty niż „Welcome To Sky Valley” Kyussa. Pomijam ogólnie w tym momencie moje uwielbienie dla stoner rocka i tego krążka. Album ów osiągnął w końcu status absolutnego kultu. Analizowano go i zachwycano się nim już setki razy. Więc nie napiszę nic więcej jak tylko krótki panegiryk na cześć najlepszej płyty na cholernego kaca. Obudziłem się jakieś półtorej godziny temu, ale dopiero przed chwilą dałem radę wstać, zrobić sobie drinka z wody i cytryny (polecam!) i zasiąść za komputer. Męczy mnie niemiłosiernie, mdli wręcz. Wiecie przecież jakie to uczucie, nie muszę Wam pisać. Przez okno do pokoju przedziera się światło słoneczne. Pada pod stopy półki z kompaktami. No jasne! Słońce podpowiada mi, abym wyciągnął „Welcome To Sky Valley”. Tak! Te cholerne stłumione, pustynne brzmienie! Album na kaca wchodzi idealnie! Umila mi ten cholerny poranek. Ba! Myślę, że to jest nawet przyjemne. Mieć cholernego kaca i słuchać Kyussa. Kac. Kac. Kac. Cholerny kac. „Welcome To Sky Valley” to jest zdecydowanie najlepsza płyta na kaca w historii.


Kyuss - Gardenia

sobota, 12 września 2009

"Bękarty wojny" Quentina Tarantino


Pamiętam jak mój promotor obawiał się „Bękartów wojny”. Cóż ci amerykańscy filmowcy wyprawiają z historią drugiej wojny światowej? Rzecz miała opowiadać o tajnym alianckim oddziale, przeznaczonym do brudnej roboty na terenie okupowanej Francji. Wczoraj byłem na premierze tegoż filmu i rzec muszę: Panie Profesorze, Pańskie obawy były jak najbardziej słuszne. Nowe dzieło Tarantino to istna kpina z historii. Ale niech Pan sobie wyobrazi, jak zajebiście bawiłem się na seansie...

Na Tarantino chodzi się w ciemno. Gdy wypuszcza nowy film, to się idzie na premierę, bo wiadomo, że dostaniemy zabawę najwyższych lotów. Canneńska publiczność – ta sama, która lata temu śpiewała elegię na cześć „Pulp Fiction” – w tym roku nie szczędziła słów krytyki „Bękartom”. Wolała cierpieć razem z Haneke, oglądając obrazy jego dosłownej, porażającej przemocy. Bardzo dobrze. Człowiek powinien się zatrzymać, zastanowić. Przemoc piętnowana być powinna. Ale nie u Tarantino. Tu również jest dużo krwi i okrucieństwa. Acz o ile na początku filmu sceny przemocy – tym razem wyjątkowo odważne, nawet jak na Quentina – mogły przerażać, co widziałem po mojej dziewczynie, to od połowy seansu nieodparcie śmieszyły. Gdy na ekranie widać było bardzo sugestywne skalpowanie nazisty, cała sala zalewała się ze śmiechu. Brzmi przerażająco, prawda? I takie są właśnie „Bękarty wojny”. Przerażająco zabawne. Przemoc w filmach tego twórcy była umowna od zawsze, jednak tym razem reżyser przesuwa granicę niebezpiecznie daleko. A widz jest oczarowany. I mimo, iż wciąż to jest ten sam Tarantiono, odnoszę wrażenie, że nigdy nie był takim kpiarzem. Film miejscami ociera się wręcz o parodię. Jest to parodia historii drugiej wojny światowej, gdzie Hitler przedstawiony jest jako totalny mazgaj i idiota. Parodia filmów typu „Żelazny krzyż” (nie umniejszając Pekinpachowi), czy „Parszywa dwunstka”. Po Hitlerze najbardziej komiczną postacią był – grany przez Brada Pitta – dowódca tytułowych bękartów, bezwzględny, jednak niezbyt bystry Amerykanin, mówiący z akcentem, który też możemy odczytać w ramach parodii. Pitt po raz kolejny zrobił z siebie błazna (przywołuję chociażby niedawne „Tajne przez poufne”) i wyszło mu to świetnie. Jednak największe pochwały już od czasu ostatniego festiwalu w Cannes zbiera Christoph Waltz w roli SS-mana, dumnie noszącego pseudonim „Łowcy Żydów”. Akurat w tym wypadku nie będę podważał opinii bywalców Lazurowego Wybrzeża. To rewelacyjna kreacja, słusznie uhonorowana nagrodą na wspomnianej imprezie. Wiele innych ciekawych postaci przepływa przez liczne poboczne wątki, jak Mélanie Laurent w roli ukrywającej się Żydówki, czy Eli Roth jako, siejący postrach wśród nazistów, Żyd-Niedźwiedź. Cała intryga doprawiona jest jakże charakterystycznymi dla Tarantino dialogami. Mistrzostwo. I co znamienne, nad wszystkim unosi się nieposkromiona miłość do kina. Właściwie wszystko tu się kręci wokół niego. Już sama sama fabuła. Albo mordowanie hitlerowców przez Żyda-Niedźwiedzia jest dla jego kompanów – co wypowiedział ich dowódca – niczym najlepsze kino. Jeszcze wspominanie przedwojennych niemieckich reżyserów, czy zaszyfrowane w imionach bohaterów wszelakie persony filmu, czy postać Bridget Von Hammersmark grana przez Diane Kruger. Jednak – co jest najlepsze w filmach Tarantino – mamy tu mnóstwo nawiązań w samej formie. Gdy przy fabule, akcji i dialogach będzie mógł bawić się niemal każdy, to bardziej wymagający widz będzie mógł odgadywać liczne odniesienia do historii kina. No bo spójrzcie na przykład jak ten film się zaczyna... „Rozdział pierwszy: Pewnego razu w okupowanej nazistowskiej Francji”. Akcja dzieje się gdzieś na „preriach”. Spocony farmer – hodowca bydła – rąbie drzewo. Nagle dostrzega zbliżającą się bandę złoczyńców (hitlerowcy). Woła do swoich córek, by chowały się w chacie. I do tego ta muzyka! Spaghetti western? Jak najbardziej! Zresztą Tarantino początkowo chciał do projektu zaangażować legendarnego Ennio Morricone. Jednak resztę zabawy w odgadywanie zostawiam Wam.

Dawno nie wybawiłem się tak w kinie. Tarantino po raz kolejny dowiódł swego fachu, ale też pasji z jaką tworzy filmy. Czy ktoś potrafi mi wskazać zły film tego pana? Niby „Jackie Brown” był słabszy, ale i tamten obraz dostarczył mi rozrywki. Natomiast „Bękarty wojny” stawiam gdzieś obok uwielbianych przeze mnie „Kill Billów”.

poniedziałek, 7 września 2009

Rogiński / Trzaska / Moretti grają pod "Szóstą część świata" w Białymstoku


Wróciłem do Białegostoku około osiemnastej. W centrum spotkałem się z moją dziewczyną. Nie mieliśmy za dużo pieniędzy, ale na lody starczyło. Poszliśmy na naszą nowo zbudowaną „starówkę”, gdzie jak zwykle w weekend coś się działo. Za ratuszem odkryliśmy dziwną instalację. To był ogromny nadmuchany ekran. Taki jak popularne żyrafy, po których skaczą dzieci. Ostatnio w tym miejscu stale się coś dzieje. Jeszcze wczoraj stała tam scena, gdzie odbyło się kilka koncertów. Tym razem mieli wyświetlać film.

- Zostajemy?

- A chce ci się?

- Nie bardzo.

Poszliśmy do bankomatu po kasę i dalej na piwo do ulubionego Strychu. Wypiliśmy po jednym i się rozjechaliśmy. Pierwszą rzeczą jaką muszę zrobić zaraz po wstąpieniu do domu jest oczywiście odpalenie laptopa. Moja dziewczyna twierdzi, iż jestem uzależniony od Internetu. Kilka nieprzeczytanych wiadomości i euforia, że Polvo wydał po 12 latach nowy album. Na blogu ktoś nieznajomy zostawił komentarz. Zadzwoniłem do dziewczyny się pochwalić, że ktoś oprócz kilku znajomych to jednak czyta. Pretekst jak każdy inny, w końcu nie widzieliśmy się kilka dni.

- To super! A weź zobacz co dziś mieli wyświetlać na Rynku?

Szybki nur na lokalną stronkę i miałem: Festiwal Kultur „Inny Wymiar - sąsiedzi” - „Jesteśmy tacy sami”. Trwa to od pierwszego września, ale było już szóstego. Godz. 21.00 - „Nasi sąsiedzi z przeszłości - Dziga Wiertowy” pokaz filmu „Szósta część świata”. Nic mi to nie mówiło. Jednak spojrzałem dalej: z muzyką na żywo w wykonaniu Trzaska/Moretti/Roginski.

- O kurwa! – wręcz krzyknąłem rozentuzjazmowany – gra Mikołaj Trzaska. No saksofonista z Miłości i Łoskotu. Puszczałem ci ostatnio dokument o Jacku Olterze. To tamten, co gadał na tle Gdańska z taką waistówką na brodzie. I Macio Moretti pewnie na bębnach gra. On grał na pierwszej Antigamie. Znasz Antigamę. Która jest godzina? O kurwa! Jest równo dwudziesta pierwsza! Właśnie się zaczyna! Lecę tam, zaraz zakładam buty i lecę do centrum.

Zadzwoniłem tylko do kumpla, ale ten był poza miastem. Naciągnąłem na siebie bluzę, włożyłem szybko buty, złapałem kurtkę i wybiegłem z domu. Przed skrzyżowaniem dostrzegłem busa, numer 26, czyli do centrum. Przebiegłem na czerwonych światłach, prawie dogoniłem autobus, ale kierowca nawet się nie zatrzymał na przystanku. Zacząłem do niego machać, chwilę mi się zdawało, że zatrzyma na środku ulicy i mnie weźmie, ale jednak odjechał. „Co za skurwiel?!” pomyślałem. Cóż, musiałem iść z buta, inne busy miały przyjechać dużo później.

Do centrum doszedłem dość szybko. Było minut dwadzieścia kilka po dwudziestej pierwszej. Na wielkim pontonie był wyświetlany niemy film, wyglądał trochę jak przedwojenny dokument. Sceny przerywane były napisami w cyrylicy. Słyszałem muzykę, ale nie widziałem chłopaków. Podszedłem bliżej. Byli schowali po prawej stronie nadmuchanego ekranu, za głośnikiem, tak, że praktycznie nie było ich widać z tej odległości. Postanowiłem obejrzeć film, słuchając ich muzyki w tle, jednak ostatecznie wolałem skupić się wyłącznie na dźwiękach. Szczególnie, iż jeszcze w tym tygodniu przechodziłem chorobę na yass. Wybrałem sobie miejsce praktycznie kilka metrów od muzyków, ale też tak, aby widzieć co dzieje się na ekranie. Jednak wzrok od razu przykułem do tych trzech kolesi. Film praktycznie olałem. Ale to – Panie i Panowie – grał pierwszy saksofon yassu, Mikołaj Trzaska. Grał Macio Moretti, perkusista Łoskotu, znany dziś z Mitch&Mitch, wysoki dziwny facet, który nagrał też basy na pierwszej Antigamie. No i na gitarze – Raphael Rogiński, jak się później okazało pomysłodawca całego kolektywu. Jednak tego typa akurat nie znałem. W momencie gdy wparowałem na imprezę, trio grało głośny obłędny free jazz. Moretti napieprzał ostro w bębny, Rogiński żonglował akordami, a Trzaska dmuchał w rurę jak oszalały. Jeszcze tylko musiałem się przyzwyczaić do otaczającego nas klimatu. Wiadomo, że jak rzecz dzieje się w centrum Białegostoku, pod gołym niebem, w niedzielę, o tej porze, to trafia to zazwyczaj do przypadkowych przechodniów, którzy włóczą się w okół, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Po chwili jednak skupiłem się na muzyce tak, że potrafiłem nawet dosłyszeć stukanie nogą Trzaski, który wybijał sobie rytm. W sumie film oglądało kilkadziesiąt osób, siedząc na schodkach, zespół obserwowało łącznie może z sześciu zapaleńców. Ale panowie widocznie bawili się przednio. Kiedy ja ze swoim zespołem grałem swój ostatni koncert w pewnym małym miasteczku, również wydawało się, że gramy tylko dla garstki. Ale mimo to, powiedzieliśmy sobie, że mamy się zajebiście bawić. I tak było! Kiedyś ponoć na koncercie Voo Voo w nieodżałowanej białostockiej Fabryce Waglewski miał powiedzieć znikomej publiczności: „Cieszę się, że jest was więcej niż nas”. Słyszałem, że tamten gig wypadł im wspaniale. Spółka Trzaska / Moretti / Rogiński nie przejmowała się oddźwiękiem swojego grania. Tak mi się przynajmniej zdawało. Całkiem na luzie pochłonęli się improwizacjami, gapiąc się w monitor laptopa, zagadując do siebie w trakcie grania, uśmiechając się. Rogiński bawił się swoim samplerem pod nogami, przygrywając akordami, czasem nakładając na to dziwne gitarowe rozjazdy, czy zwykłą bluesową solówkę. Partie solowe grał niezwykle lekko, rasował to fajnymi efektami, tak, że brzmiało zajebiście. Moretti przygrywał mu często lżejszym bitem, a czasem zapierdalał jak szaleniec po swoim zestawie. W pewnym momencie, gdy po ekranie płynął lodołamacz, pałker uraczył mnie grindowymi blastami. Wtedy dopiero to się nazywa ostry free! Macio wyciągnął też cymbałki, po których zaczął stukać melodyjki. Spojrzałem co dzieje się na ekranie, a tam jakaś scena z Chińczykami w tradycyjnych strojach. Trzaska również wymiennie grał wymyślane na poczekaniu melodie, tradycyjne solówki oraz free jazzowe łamańce, które zamieniały się miejscami w pisk. W pewnym momencie zamienił swój saksofon na klarnet basowy. Muzyka chłopaków to oczywiście nie był stricte free jazz. W końcu to yassowcy. Wyłapałem na przykład motywy grane na wschodnią nutę, co zresztą pasowało do tematyki filmu, na który od czasu do czasu rzuciłem okiem. Pod koniec sztuki na rynek wbiegło dwóch naćpanych dresów, którzy zaczeli wymachiwać rękoma niczym uczestnicy Love Parade. Wyskoczyli na środek, przed sam ekran i zaczęli odwalać swoje. Zespół miał z tego niezły ubaw. Myślałem, że Rogiński przestanie grać ze śmiechu, a Macio zaraz podchwycił i zagrał prawie drum’n’bassowy bit. W końcu kolesie zaczęli skakać i biegać w kółko po rynku, ale przestali drzeć mordy, więc nikomu już nie przeszkadzali. Panowie kontynuowali improwizacje, aż do ostatniego kadru. Na koniec jeszcze tylko jedno „bęę” i techniczni zaczeli rozbierać sprzęt.

W domu doczytałem, że całe te trio zeszło się dwa lata temu, by nagrać płytę zatytułowaną „Shofar” dla Kilogram Records, nawiązującą do free jazzu i muzyki chasydzkiej. Trzeba by dorwać ten album. A póki co – dziś w nocy puszczam „Amariuch” Łoskotu.