czwartek, 24 grudnia 2009

Święta, Święta...


Moje tegoroczne Święta Bożego Narodzenia upływać będą przy dźwiękach oszalałego grindcore'a w wykonaniu Agoraphobic Nosebleed. Czyli będzie istotnie bosko. Bo i w końcu mam trochę wolnego czasu. Odpocznę, najem się i napiję, poczytam, pogram z rodziną w Scrabble. O tak. Lubię Christmasy.
Przy tej okazji chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom Krzyku Marsjasza wesołych, spokojnych, pogodnych i relaksujących Świąt Bożego Narodzenia.

Epid

P.S. A tym, którzy grindcore'a nie słuchają, na te kilka dni polecam na przykład płytę "Pink Moon" Nicka Drake'a.

sobota, 7 listopada 2009

Neuropathia EP


Nie ma zmiłuj. Grindcore’owcy z białostockiej Neuropathii – nieco ponad rok po premierze longplay’a „Satan owns your stereo” (nota bene najlepszej płyty A.D. 2008 w moim mniemaniu) – wypluwają nowy materiał w postaci niezatytułowanej EP-ki. Zresztą po co tytuł? Wystarczająco sugestywny wydaje się obrazek z okładki. Zrujnowana metropolia, na środku znamię wielkiej rozpierduchy. Jedna z moich ulubionych kapel rozwala po raz kolejny.

To nie tak, że deklaruję się fanem Neuropathii, bo kapela jest z mojego miasta. W muzyce nie ma miejsca na jakikolwiek kredyt ulgowy, czy lokalny patriotyzm. Oni w dziedzinie grindcore’a są po prostu mistrzami i chuj! Chociaż... może się jednak mylę? Nie, nie w kwestii mistrzostwa, zastanawia mnie raczej istota Białegostoku. Bo coś z tym miastem jednak chyba jest. Dead Infection też są z Białego, a to jedna z największych legend polskiego grindcore’a, a nawet legenda światowa. W tym mieście narodził się również Squash Bowels. Nie wiem, czy to przez klimat, mentalność, czy panoszy się tu jakaś niewykryta choroba, roznoszona przez grindcore’owy wirus (taki jak z tytułu ostatniej płyty Squash Bowels). Może w północno-wschodniej Polsce wszyscy rodzimy się ze specjalnym genem, warunkującym wyjątkową wrażliwość na grindcore’a. Oczywiście ujawnia się on niezwykle rzadko, w co którejś jednostce, bo częściej jednak dominuje inny gen, ten discopolowy. O tak! Przewraca nam się tu w głowach! Statystycznie wypadło też i na mnie z tym grindcore’em. Ja również się taki urodziłem. W prawdzie ojciec od kołyski puszczał mi Szczepanika, ale nie dałem się oszukać. Mogę słuchać Beatlesów, Nicka Cave’a, ale grindcore’a się nie wyzbędę. W każdym razie tak to jest, że w Białymstoku mamy najfajniejszych fanów tej muzy i najfajniejsze kapele. A przynajmniej Neuropathię, która potwierdza swoją klasę nową EP-ką. Ta płyta to również świadectwo konsekwentnego rozwoju kapeli. Debiutancka „Graveyard Cowboys” zdradzała jeszcze inspiracje goregrind’em, ale już wyróżniała grupę rock’n’rollowym podejściem do tematu. I wkrótce to właśnie ta swoista „przebojowość” i luz zdominowały muzykę zespołu. Po horrorach niewiele zostało. Panowie najwyraźniej przerzucili się na żarty z rogatego i jego wyznawców, kiczowate kino kopane klasy B i zaczęli zasłuchiwać się w Turbonegro. Po świetnych, rock’n’rollowych duchem, charakteryzujących się tzw. „szwedzkim” brzmieniem - „Satan is a cunt” i „Bubba Luciferi”, do kapeli doszedł niejaki Piotr Polak, który dodał muzyce Neuropathii jeszcze większej przebojowości. Zeszłoroczne „Satan owns your stereo” to – zdaniem piszącego – jedna z najlepszych grindcore’owych płyt ostatnich lat. Dzięki drugiemu gitarzyście kapela nabrała wręcz melodyjności. To już nie była tylko totalna demolka. Te kawałki wbijały się w umysł, je się po prostu nuciło! Wraz z najnowszą EP-ką, zespół ewoluuje dalej. Rozwój słychać przede wszystkim w sposobie aranżowania. Neuropathia na dzień dzisiejszy gra grindcore’a niezwykle inteligentnie. Broń Szatanie rogaty, to nie jest już prymitywna muzyka! Struktura nowych numerów wydaje się być dobrze przemyślana. Riffy są co raz błyskotliwsze, mamy tu sporo ciekawych smaczków, acz wszystko wciąż ładnie napierdala i wyrywa flaki. Kolejnym urozmaiceniem jest też dodatkowy wokalista. Wiadomo, iż ostatecznie zastąpił starego, jednak jeszcze na tym krążku można nacieszyć się kilkoma barwami głosu. Płyta oczywiście nie jest długa. W sumie mamy dziesięć utworów: melodyjne intro, sześć zajebistych grindcore’owych ciosów, wręcz sludge’owy „Journey through the Wasterlands”, cover E.M.F. oraz jeden remiks na zakończenie. Jednak taki strzał wystarczy, by znokautować.

To nie tak, że deklaruję się fanem Neuropathii, bo kapela jest z mojego miasta. Jakie to ma znaczenie? Kolesie nagrali po prostu świetny krążek z inteligentnym grindcore’em. Kawał dobrej muzy i potwierdzenie rozwoju kapeli. Nie mogę się już doczekać następnej płyty! Polecam każdemu, kto lubi grindcore’a. I nieważne, czy jesteś z Białegostoku, Warszawy, Bakałarzewa, czy Kielczygłówka.

. . .

Tekst napisany na potrzeby bloga Distuned Voices.

czwartek, 1 października 2009

Jack Kerouac "W drodze"

Neal Cassady (Dean Moriarty) i Jack Kerouac (Sal Paradise), bohaterowie powieści

Na początku proponuję włączyć muzykę, aby poczuć klimat, czytając ten tekst.

Jest to kawałek Dizzy’ego Gillespie. Trębacz ten był, obok Charliego Parkera, głównym twórcą bebopu, muzyki, która w latach 40-tych XX wieku zmieniła oblicze jazzu. Styl energiczny, wręcz agresywny, mocno oparty na swobodnych improwizacjach. Gillespiego uwielbiał Jack Kerouac, jeden z najważniejszych przedstawicieli tzw. beat generation. To on wymyślił nazwę, a także napisał nieoficjalny manifest ruchu, opisując cztery swoje pierwsze podróże po Stanach Zjednoczonych. Mowa oczywiście o powieści W drodze. Kerouac zainspirowany bebopem napisał ją w taki sposób, jak gdyby grał właśnie tę odmianę jazzu. Wyszedł na scenę z kilkoma tematami w głowie i gotowy na nieskrępowaną improwizację zagrał niezwykle energicznie na swojej maszynie do pisania. Ponoć ćpał przy tym amfetaminę, a książka została napisana w niespełna trzy tygodnie. Prawie cztery lata z życia w podróży zapisał na jednym zwoju papieru.  

Taki sposób pisania wiązał się z pewną filozofią artystyczną. Oglądaliście film Davida Cronenberga Naked lunch na podstawie prozy Burroughsa? Tam w pierwszych minutach główny bohater dosiada się w knajpie do swoich dwóch kolegów. Ten w okularach to alter ego Ginsberga, zaś ten drugi to Jack Kerouac. W tej scenie autor W drodze wysuwa pewien wniosek: poprawianie po sto razy każdego słowa to autocenzura, cenzurowanie swoich najszczerszych, najgłębszych myśli.

Powieść Kerouaca mówi więc o wolności. O tym, jak łatwo wszystko zostawić, zebrać z konta oszczędności na samochód lub włożyć jedynie 50 dolców do portfela i ruszyć w podróż, bo ciało nie jest w stanie zatrzymać pędzącej duszy. To też książka o przyjaźni, o Deanie Moriarty (alter ego Neala Cassady’ego), totalnym świrze, który przecież wie, co to czas. „Wraz z przyjazdem Deana Moriarty’ego zaczął się nowy rozdział mojego życia, który można nazwać życiem w drodze” – czytamy na pierwszej stronie słowa człowieka o nazwisku Sal Paradise, za którym kryje się sam Kerouac. Nieważne są pieniądze, nieważne miejsce na świecie. Razem czy osobno podróżują po groteskowej Ameryce przełomu lat 40-tych i 50-tych, przeżywając przelotne miłości, łapiąc się tymczasowej pracy, spotykając frapujące osobowości, bawiąc się i szukając istoty życia. Wraz z bohaterami spotykamy innych przedstawicieli beat generation (przede wszystkim Allena Ginsberga i Williama S. Burroughsa), zachwycamy się obłędnymi koncertami jazzowymi, oglądamy malownicze krajobrazy USA. To co mi się najbardziej podobało w powieści Kerouaca to styl pisarza. Z kart książki aż kipi niespożytą energią! Tam nawet koncert bujającego się przy fortepianie George’a Shearinga rysuje się w naszej wyobraźni jako najdzikszy rock’n’rollowy show. No i przepiękne są opisy krajobrazów. Pisarz eksponuje nam w kilku zdaniach akurat takie detale amerykańskich pejzaży, byśmy czuli tę ziemię na własnej skórze. 

Sięgnijcie po tę książkę, wsiądźcie w pociąg, autobus, wyciągnijcie rękę by złapać stopa. Albo puśćcie w domu dobry bebop i poczujcie uderzenie (beat) czytając W drodze. Świetna, kultowa pozycja. Legenda głosi, iż Tom Waits nauczył się jej na pamięć.

mapa podróży opisanych w powieści

środa, 30 września 2009

Aphex Twin & Hecker, 18.09.2009, Kraków

Przed Wami spóźniona relacja z pierwszego koncertu Richarda D. Jamesa w Polsce. Prawie dwa tygodnie poślizgu. Jednak napisać owy tekst musiałem, bo tu i tam czytałem, że gig był do dupy. Nie będę ściemniał. Takich opinii właśnie się spodziewałem.

Nie pamiętam dlaczego kupiłem bilet tylko na jeden z dwóch koncertów Aphex Twina w ramach Sacrum Profanum. Chyba myślałem, że zagra dwa takie same sety. A nie zagrał. Piątkowa sztuka miała być eksperymentalna, sobotnia zaś – bardziej „taneczna”. Ja trafiłem na tą pierwszą. Powinienem zacząć od organizacji festiwalu, ale oszczędzę sobie. Wszystkie ewentualne niedociągłości wybaczam, bo mimo wszystko zrobiono mi dobrze, zapraszając Ryśka na koncert. A trzeba podkreślić, że Aphex Twin to artysta, którego niegdyś obsesyjnie uwielbiałem. O czym świadczyła chociażby kolekcja kilkudziesięciu skradzionych rzadkich singli i EPek na moim dysku twardym. Niby nic wielkiego, bo z pomocą Google niby wszystko znajdziesz, ale ja tego autentycznie słuchałem. I dlatego też przyjechałem do Krakowa czysty jak łza, bez żadnych oczekiwań. W końcu Richard to artysta wszechstronny w swojej elektronicznej paiskownicy, więc darowałem sobie zgadywanie, czy zagra set ambientowy, rave’owy, drum’n’bassowy, gabberowy, czy Bóg wie jeszcze jaki. Rychu to Rychu. Czyli właściwie nic nie wiadomo. Oprócz może tego, że ma głęboko w dupie swojego odbiorcę, co udowodnił w pamiętny piątek. Koncert odbył się w opuszczonej fabryce na krakowskiej Nowej Hucie. Wspaniały klimat, wspaniałe lokalizacja dla tego gigu. Miejsce dla artystów – jak się później okazało, Florian Hecker nie miał supportować Aphexa, lecz razem z nim grać – znajdowało się na górze swego rodzaju rusztowania, umieszczonego dosłownie na środku hali. To co od razu rzuciło mi się w oczy to rozmieszczenie głośników, które otaczały publiczność ze wszystkich stron. Był to pierwszy koncert prawdziwie w surround, na jakim byłem. I przyznam, iż pod względem nagłośnieniowym prawdopodobnie najlepszy przeze mnie słyszany. Ale zanim całe show się zaczęło i gdy jeszcze na rusztowaniu podgrywał sobie Dj Reflex – właściwy support – zapoznałem się wzrokowo z uczestnikami imprezy. Zawsze mi powtarzano, że nie ocenia się ludzi po wyglądzie, książki po okładce itd. Ale moje obserwacje tłumaczą po części późniejszą krytykę występu Rycha i kolegi. Otóż zdawało mi się, iż bardzo duża część publiczności wpadła na imprezę – jak to się mówi – polansować się. No wiecie, wszyscy byli tak fajnie i oryginalnie ubrani, w ogóle wystrzałowi. Dobra. Po samym wyglądzie oceniać nie będę, ale zabawne było, gdy duża część modnej młodzieży na sztuce Aphexa i Heckera najzwyczajniej zatykała uszy wykrzywiając buzie lub – o zgrozo – wychodziła z hali. Teraz czuję się usprawiedliwiony w moich osądach. Tak. Tak. Widocznie koncert się wielu nie spodobał. Co odbiło się później na negatywnych recenzjach w opiniotwórczych mediach. Ale jak człowiek po Richardzie spodziewał się „hitów”, to ja się w ogóle nie dziwię. Aphexowi nawet do głowy nie przyszło, aby przez dwie godziny wałkować „Windowlickera”. Zresztą wydaje mi się, iż miał w dupie jakiekolwiek przypuszczalne oczekiwania publiki. Wlazł na rusztowania taki wymoczkowaty koleś w wyciągniętej koszulce, wystającej spod bluzy, niosąc ogromny plecak ze sprzętem. Usiadł, zdjął buty i zaczął się instalować. Nawet się nie przywitał. Florian Hecker już grał od kilkunastu minut. Tak naprawdę wszystkie przeczytane później zarzuty okazują się słuszne. Było nieprzyswajalnie eksperymentatorsko, nieznośnie głośno. Aphex Twin wraz z Hackerem wypuszczali z niezliczonych głośników otaczających halę totalne odjazdy. Piski, jęki, trzaski, zupełne dziwactwa, obłędny jazgot. Miejscami dźwięki aż wbijały się w głowę, podłoga drżała. A cokolwiek, co można było nazwać beatem, pojawiło się dopiero przed połową występu, kiedy Hecker - jak mi się wydaje, nie jestem do końca pewien - opuścił rusztowania i zostawił Aphexa już samego. Narastające napięcię i zaczyna się spektakularna część wizualna. Lasery, światełka i inne pierdoły. Nie powiem – robiło wrażenie. Najfajniejsze były te zielone. Po tej bardziej tradycyjnej części (czyt. kiedy można było dosłyszeć beaty) nastąpił mój ulubiony fragment gigu. Zabawa dwóch panów sięgnęła granic. Aż mi włosy się jeżyły na głowie. Hałas. Totalny hałas. Otóż ja stałem z wywaloną mordą, gapiąc się na charakterystyczną gębę D. Jamesa, uśmiechającą się do mnie z telebimów nad rusztowaniem. Byłem wniebowzięty. To było tak krzywe, że aż piękne. Kojarzycie kawałek „Ventolin”? To było wielokrotnie wspanialsze! Rysiek katował biednych słuchaczy nawałnicą dźwięków. Jedni się chyba po obrażali, drudzy – o skłonnościach sado-masochistycznych, tacy jak ja – odpłynęli. Kiedy już myślałem, że czaszka pęknie mi od wewnątrz, przyszło w końcu ukojenie. Kilkanaście minut ambientu. I koniec sztuki. Aphex zrobił niewyraźny gest w stronę publiczności (dziękuję?), założył buty i – jak gdyby nigdy nic – po prostu sobie poszedł. On rzeczywiście miał nas wszystkich gdzieś. Cały Ryszard.

Żałuję trochę, że nie zjawiłem się w tej samej hali następnego dnia, posłuchać drugiego setu Aphexa i Hackera. Ale z drugiej strony cieszę się, że trafił mi się akurat ten eksperymentalny gig. Takie coś mogło autentycznie poprzewracać w środku człowieka. Zapewne, gdybym obejrzał ten koncert np. na DVD albo posłuchał na kompakcie, to nie zrobiłby na mnie takiego wrażenia. Klucz znajduje się we wspomnianym nagłośnieniu. Panowie w pełni wykorzystali możliwości jakimi dysponowali. Mnogość dźwięków otaczała nas ze wszystkich stron. Kiedy muzycy sobie tego zażyczyli – czuliśmy wręcz ból, przyjmując na siebie wściekły jazgot. Genialne. Po prostu.


Zdjęcia pozwoliłem sobie pożyczyć z oficjalnej strony festiwalu. Ich autorem jest Andrzej Rubiś.

piątek, 25 września 2009

Kyuss "Welcome To Sky Valley"


Dziś mam cholernego kaca. A na kaca nie ma lepszej płyty niż „Welcome To Sky Valley” Kyussa. Pomijam ogólnie w tym momencie moje uwielbienie dla stoner rocka i tego krążka. Album ów osiągnął w końcu status absolutnego kultu. Analizowano go i zachwycano się nim już setki razy. Więc nie napiszę nic więcej jak tylko krótki panegiryk na cześć najlepszej płyty na cholernego kaca. Obudziłem się jakieś półtorej godziny temu, ale dopiero przed chwilą dałem radę wstać, zrobić sobie drinka z wody i cytryny (polecam!) i zasiąść za komputer. Męczy mnie niemiłosiernie, mdli wręcz. Wiecie przecież jakie to uczucie, nie muszę Wam pisać. Przez okno do pokoju przedziera się światło słoneczne. Pada pod stopy półki z kompaktami. No jasne! Słońce podpowiada mi, abym wyciągnął „Welcome To Sky Valley”. Tak! Te cholerne stłumione, pustynne brzmienie! Album na kaca wchodzi idealnie! Umila mi ten cholerny poranek. Ba! Myślę, że to jest nawet przyjemne. Mieć cholernego kaca i słuchać Kyussa. Kac. Kac. Kac. Cholerny kac. „Welcome To Sky Valley” to jest zdecydowanie najlepsza płyta na kaca w historii.


Kyuss - Gardenia

sobota, 12 września 2009

"Bękarty wojny" Quentina Tarantino


Pamiętam jak mój promotor obawiał się „Bękartów wojny”. Cóż ci amerykańscy filmowcy wyprawiają z historią drugiej wojny światowej? Rzecz miała opowiadać o tajnym alianckim oddziale, przeznaczonym do brudnej roboty na terenie okupowanej Francji. Wczoraj byłem na premierze tegoż filmu i rzec muszę: Panie Profesorze, Pańskie obawy były jak najbardziej słuszne. Nowe dzieło Tarantino to istna kpina z historii. Ale niech Pan sobie wyobrazi, jak zajebiście bawiłem się na seansie...

Na Tarantino chodzi się w ciemno. Gdy wypuszcza nowy film, to się idzie na premierę, bo wiadomo, że dostaniemy zabawę najwyższych lotów. Canneńska publiczność – ta sama, która lata temu śpiewała elegię na cześć „Pulp Fiction” – w tym roku nie szczędziła słów krytyki „Bękartom”. Wolała cierpieć razem z Haneke, oglądając obrazy jego dosłownej, porażającej przemocy. Bardzo dobrze. Człowiek powinien się zatrzymać, zastanowić. Przemoc piętnowana być powinna. Ale nie u Tarantino. Tu również jest dużo krwi i okrucieństwa. Acz o ile na początku filmu sceny przemocy – tym razem wyjątkowo odważne, nawet jak na Quentina – mogły przerażać, co widziałem po mojej dziewczynie, to od połowy seansu nieodparcie śmieszyły. Gdy na ekranie widać było bardzo sugestywne skalpowanie nazisty, cała sala zalewała się ze śmiechu. Brzmi przerażająco, prawda? I takie są właśnie „Bękarty wojny”. Przerażająco zabawne. Przemoc w filmach tego twórcy była umowna od zawsze, jednak tym razem reżyser przesuwa granicę niebezpiecznie daleko. A widz jest oczarowany. I mimo, iż wciąż to jest ten sam Tarantiono, odnoszę wrażenie, że nigdy nie był takim kpiarzem. Film miejscami ociera się wręcz o parodię. Jest to parodia historii drugiej wojny światowej, gdzie Hitler przedstawiony jest jako totalny mazgaj i idiota. Parodia filmów typu „Żelazny krzyż” (nie umniejszając Pekinpachowi), czy „Parszywa dwunstka”. Po Hitlerze najbardziej komiczną postacią był – grany przez Brada Pitta – dowódca tytułowych bękartów, bezwzględny, jednak niezbyt bystry Amerykanin, mówiący z akcentem, który też możemy odczytać w ramach parodii. Pitt po raz kolejny zrobił z siebie błazna (przywołuję chociażby niedawne „Tajne przez poufne”) i wyszło mu to świetnie. Jednak największe pochwały już od czasu ostatniego festiwalu w Cannes zbiera Christoph Waltz w roli SS-mana, dumnie noszącego pseudonim „Łowcy Żydów”. Akurat w tym wypadku nie będę podważał opinii bywalców Lazurowego Wybrzeża. To rewelacyjna kreacja, słusznie uhonorowana nagrodą na wspomnianej imprezie. Wiele innych ciekawych postaci przepływa przez liczne poboczne wątki, jak Mélanie Laurent w roli ukrywającej się Żydówki, czy Eli Roth jako, siejący postrach wśród nazistów, Żyd-Niedźwiedź. Cała intryga doprawiona jest jakże charakterystycznymi dla Tarantino dialogami. Mistrzostwo. I co znamienne, nad wszystkim unosi się nieposkromiona miłość do kina. Właściwie wszystko tu się kręci wokół niego. Już sama sama fabuła. Albo mordowanie hitlerowców przez Żyda-Niedźwiedzia jest dla jego kompanów – co wypowiedział ich dowódca – niczym najlepsze kino. Jeszcze wspominanie przedwojennych niemieckich reżyserów, czy zaszyfrowane w imionach bohaterów wszelakie persony filmu, czy postać Bridget Von Hammersmark grana przez Diane Kruger. Jednak – co jest najlepsze w filmach Tarantino – mamy tu mnóstwo nawiązań w samej formie. Gdy przy fabule, akcji i dialogach będzie mógł bawić się niemal każdy, to bardziej wymagający widz będzie mógł odgadywać liczne odniesienia do historii kina. No bo spójrzcie na przykład jak ten film się zaczyna... „Rozdział pierwszy: Pewnego razu w okupowanej nazistowskiej Francji”. Akcja dzieje się gdzieś na „preriach”. Spocony farmer – hodowca bydła – rąbie drzewo. Nagle dostrzega zbliżającą się bandę złoczyńców (hitlerowcy). Woła do swoich córek, by chowały się w chacie. I do tego ta muzyka! Spaghetti western? Jak najbardziej! Zresztą Tarantino początkowo chciał do projektu zaangażować legendarnego Ennio Morricone. Jednak resztę zabawy w odgadywanie zostawiam Wam.

Dawno nie wybawiłem się tak w kinie. Tarantino po raz kolejny dowiódł swego fachu, ale też pasji z jaką tworzy filmy. Czy ktoś potrafi mi wskazać zły film tego pana? Niby „Jackie Brown” był słabszy, ale i tamten obraz dostarczył mi rozrywki. Natomiast „Bękarty wojny” stawiam gdzieś obok uwielbianych przeze mnie „Kill Billów”.