niedziela, 3 stycznia 2010

Sfereo

Wiem, że ostatnio zaniedbywałem „Krzyk Marsjasza” (za co przepraszam; postaram się w tym roku włożyć więcej pracy). Mimo to założyłem drugi blog (uparłem się, Krzychu). Chodziłem z takim zamiarem już od jakiegoś czasu. Tym razem będzie to blog mający na celu promowanie poezji, bo takowej jestem miłośnikiem. Wręcz ostatnio płonę z tej pasji.
Niczym prezenterzy radiowi puszczają muzyczne kawałki, ja będę puszczać wiersze. Mało pisania od siebie, po prostu dobra poezja. Może kogoś zachęcę do wierszo-czytania, a komuś innemu odkryję kilku dobrych poetów. Mam taką nadzieję. „Sfereo” ruszył i zaraz wstawię pierwszy wiersz. Serdecznie wszystkich zapraszam!

adres: http://sfereo.blogspot.com/

sobota, 2 stycznia 2010

PODSUMOWANIE ROKU 2009

Zdążyłem już wytrzeźwieć, trochę nawet odespałem. Na nowy rok życzę sobie solidnej pracowitości. Więc najlepiej zacząć od razu. Zasiąść za biurko i napisać na przykład podsumowanie jeszcze wczorajszego roku. Mimo, że nie obejrzałem jeszcze wszystkich zeszłorocznych filmów, które zobaczyć chciałem, nie przeczytałem wszystkich komiksów i nie dotarłem do wszystkich płyt, do których powinienem, nie ma co zwlekać. Póki jeszcze chcę o tym myśleć, nie będę czekać, aż zaległości zostaną odrobione. W końcu mamy nowy rok i trzeba myśleć o przyszłości, prawda? Tak więc teraz zostajemy jeszcze w roku 2009-tym.


MUZYKA

Muzycznie był to rok niewątpliwie udany. Zaskakująco nawet. W porównaniu do poprzednich lat, akurat przez ostatnie 12 miesięcy udało mi się usłyszeć i poznać wyjątkowo dużo nowych wydawnictw, którym udało się popieścić mój wybredny gust. Nie będę ich wszystkich wymieniać, wspomnę może tylko o tych albumach, które zasłużyły na miano wybitnych. Już na początku zeszłego roku wyszła trzecia płyta zespołu Antony’ego Hegarty. Kobieta, którą Bóg pokarał męskim ciałem, lecz pobłogosławił absolutnie pięknym głosem. Jak już kiedyś napisałem – gorzej dla Antony’ego, lepiej dla nas. Szczególnie, iż albumem „The Crying Light”, Antony And The Johnsons potwierdza, iż z krążka na krążek jest co raz lepszy!
Na pewno płytą, która mnie zaskoczyła jest „Agorapocalypse” szaleńców z Agoraphobic Nosebleed. Słucham ich już od lat, ale do tej pory ta marka uchodziła za reprezentanta grindcore’a prymitywnego, zarówno w formie, jak i w swoim niewyszukanym humorze. Tymczasem Scott Hull wsparty trójką wokalistów (laska najlepsza!) zrobił materiał zmyślnie zaaranżowany, techniczny poniekąd i – ośmielę się stwierdzić – dość poważny! Bo już sama wściekłość tego albumu to nie żarty. Jednak żadne z tych wydawnictw nie zdobędzie tytułu mojej prywatnej płyty roku. A więc „who is the winner”?

PŁYTA ROKU – THEM CROOKED VULTURES „Them Crooked Vultures”


Patrząc na miniony rok, nie można też zapomnieć o zremasterowanych reedycjach wszystkich płyt wielkich The Beatles. W prawdzie niektóre wywołały ostre kontrowersje, wzbudzając opinie, iż sztab muzycznych inżynierów miejscami przedobrzył klasyczne albumy. Faktem jednak jest, iż wydawnictwa te przyczyniły się do jakby nowej fali beatlemanii. Od pół roku Beatlesi w mediach są wszechobecni. I bardzo dobrze! Nie wiem, jak Was, ale mnie to cieszy potwornie.
Jeśli chodzi o koncerty to sprawa wyglądała podobnie jak przez ostatnie kilka lat. Jeden duży koncert wyjazdowy i wszystkie ciekawe w Białymstoku. W planach miałem w sumie dwie imprezy poza Podlasiem, bo i na Matta Elliotta chciałem bardzo jechać, acz miałem tego samego dnia swój własny gig. W samym Białymstoku widziałem trzy godne wspomnienia sztuki: Plazmatikon w Galerii Arsenał, Neuropathia na Węglowej i koncert Tomasza Stańko w kinie Forum. Natomiast miano wydarzenia roku w tej kategorii wydaje się być oczywiste.

KONCERT ROKU – APHEX TWIN & HECKER W KRAKOWIE




FILM

Niestety filmowy rok 2009 nie był tak dobry jak muzyczny. Do kina chodzę średnio raz lub dwa w miesiącu, więc trochę tych zeszłorocznych filmów zobaczyłem. Trzeba mi przyznać wytrwałość, bo miniony rok przyniósł kilka gorzkich filmowych rozczarowań. No, bo najgorszy Von Trier w karierze, najgorszy Almodovar, jakiego widziałem. „Rewers” dobry, ale mnie nie zachwycił. Żałuję, iż nie zdążyłem jeszcze zobaczyć nowego Smażowskiego. Ponoć jego „Dom Zły” to kawał świetnego kina. Nadrobię. Jeśli obraz pobije mój typ na film roku w polskich kinach 2009, to zaalarmuję. Natomiast ten tytuł nie przypadł na pewno „Bękartom Wojny”, choć to przednie kino.

FILM ROKU – „BRACIA KARAMAZOW” PETRA ZELENKI

U nas film wyszedł w lutym, ja widziałem go chyba trochę później. Byłem na tym z moją dziewczyną i oprócz nas na sali siedziała jeszcze jedna para. Bardzo kameralnie i doskonale współgrało to z klimatem obrazu. Pamiętam, że wyszliśmy z kina zachwyceni, emocjonalnie bardzo pobudzeni. Chyba najlepszy Zelenka, obok „Roku diabła”. Bardzo lubię tego reżysera, lubię w ogóle Czechów. Kręcą bardzo dobre filmy, świetnie piszą i robią genialne piwo. A tu do tego ponoć opus magnum Dostojewskiego. A raczej zekranizowana próba ze spektaklu w polskiej Nowej Hucie. Sztuka miesza się z rzeczywistością. Wybitne kino!


KOMIKS

Miniony rok to mój osobisty renesans komiksów. Wychowałem się na historiach obrazkowych, dorastałem razem z superbohaterami wydawanymi w Polsce. I gdzieś tam, po drodze, przestałem się tą dziedziną prawie zupełnie interesować. Kwestia pieniędzy, bo pozostałe moje miłości, które okazały się być tymi większymi, też wymagały niemałych środków. Miałem kilka nawrotów, ale już podczas studiów. Wówczas odkryłem sobie komiks poważny, nie tylko superbohaterski. Natomiast zeszły rok sprawił, że zakochałem na nowo. Dość nawet poważnie. Przybywa więcej pieniędzy, można pielęgnować starą miłość. Smutne, prawda? Z komiksów zeszłorocznych, które czytałem, jeden nie pozostawia po sobie żadnej konkurencji.

KOMIKS ROKU – „FUN HOME” ALISON BECHDEL


O tym komiksie powiedziano już chyba wszystko. Amerykański „Time” ogłosił go „książką roku 2006”. Wydanie jego w Polsce uznane zostało za wydarzenie. Wszystkie te „ochy” i „achy” są jednak jak najbardziej zasadne. „Fun Home” to tzw. powieść graficzna. Zupełnie poważna autobiografia autorki, skupiająca się na jej relacjach z ojcem – homoseksualistą. Historia ukazująca niezwykłą wrażliwość, w pełni wykorzystuje medium, jakim jest komiks. Bo to też odwołania do wysokiej literatury, do Prosta, Joyce’a, Camus, Fitzgeralda, czy Faulknera, ale też zgrabnie zakamuflowane emocje bohaterów w obrazie.


LITERATURA

(akurat w tym miejscu wstrzymam się na razie; muszę koniecznie nabyć jeszcze jedną książkę, aby napisać podsumowanie)

Them Crooked Vultures


Them Crooked Vultures to debiutancki krążek nowej kapeli Josha Homme z Kyuss i Queens Of The Stone Age, Johna Paula Jonesa z Led Zeppelin oraz Dave’a Grohla z Nirvany.
Spodziewałem się w zeszłym roku raczej nowego wydawnictwa QOTSA, czy sugerowanej jedenastej i dwunastej części The Desert Sessions, a tu taka niespodzianka. W sumie wydawać się może, iż tak rzeczywiście mogłaby brzmieć nowa płyta Queensów. Już „Era Vulgaris” (2007) zdradzałapogłębienie zainteresowań Homme’ego korzeniami twardego rocka. W przeszłości jego charakterystyczna wokaliza i gitara spotkały się już z piekielnie mocnym uderzeniem Grohla na „Songs For The Deaf” (2002). Jednak Queens Of The Stone Age nigdy nie mogli nawet marzyć o tak dobrym basiście jak John Paul Jones. A trzeba zaznaczyć, iż wielmożny pan jest również wybitnym aranżerem, odpowiedzialnym poniekąd za geniusz płyt legendarnego Led Zeppelin. Ten skład nie mógł nagrać płyty słabej, a nawet przeciętnej. Album „Them Crooked Vultures” można z jednej strony potraktować jako jedynie zbiór trzynastu hard rockowych piosenek. Każda jest świetna, każdej można słuchać oddzielnie i każda ostatecznie została moim prywatnym hitem. Ale pod tymi melodiami kryje się jakaś genialna metoda. Im dłużej słuchasz tej płyty, tym wyraźniej ją widzisz. Bo to nie do końca są „po prostu piosenki”. Them Crooked Vultures, tych trzech krętych muzyków obmyśliło swój własny styl. To też jest luz i prawdopodobnie skutek w dużej mierze luźnych jam sessions, jednak struktura tej muzyki jest precyzyjnie skonstruowana. Poszukajcie sobie smaczków na tym albumie. Wsłuchajcie się jak to wszystko jest zaaranżowane.
Myślę, czy zajebistość i formułę tej płyty dałoby się streścić w takim oto działaniu matematycznym:
melodie i riffy Josha Homme + aranżacje i multiinstrumentalność John Paula Jonesa + ciężar Dave’a grohla = ten właśnie kręty styl.
Zapewne jest to wielkie i krzywdzące uproszeczenie. Jednak to powinno zachęcić wszystkich urodzonych rock’n’rollowców, żeby posłuchać i ostatecznie uwielbić ten album. Niedawno Grohl powiedział, że tak im się zabawa w Them Crooked Vultures spodobała, iż ten – początkowo niezobowiązujący – muzyczny projekt zamieniają w pełnoprawny zespół. W przyszłości więc szykuje się kolejna płyta. Nie mogę się już doczekać!

czwartek, 24 grudnia 2009

Święta, Święta...


Moje tegoroczne Święta Bożego Narodzenia upływać będą przy dźwiękach oszalałego grindcore'a w wykonaniu Agoraphobic Nosebleed. Czyli będzie istotnie bosko. Bo i w końcu mam trochę wolnego czasu. Odpocznę, najem się i napiję, poczytam, pogram z rodziną w Scrabble. O tak. Lubię Christmasy.
Przy tej okazji chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom Krzyku Marsjasza wesołych, spokojnych, pogodnych i relaksujących Świąt Bożego Narodzenia.

Epid

P.S. A tym, którzy grindcore'a nie słuchają, na te kilka dni polecam na przykład płytę "Pink Moon" Nicka Drake'a.

sobota, 7 listopada 2009

Neuropathia EP


Nie ma zmiłuj. Grindcore’owcy z białostockiej Neuropathii – nieco ponad rok po premierze longplay’a „Satan owns your stereo” (nota bene najlepszej płyty A.D. 2008 w moim mniemaniu) – wypluwają nowy materiał w postaci niezatytułowanej EP-ki. Zresztą po co tytuł? Wystarczająco sugestywny wydaje się obrazek z okładki. Zrujnowana metropolia, na środku znamię wielkiej rozpierduchy. Jedna z moich ulubionych kapel rozwala po raz kolejny.

To nie tak, że deklaruję się fanem Neuropathii, bo kapela jest z mojego miasta. W muzyce nie ma miejsca na jakikolwiek kredyt ulgowy, czy lokalny patriotyzm. Oni w dziedzinie grindcore’a są po prostu mistrzami i chuj! Chociaż... może się jednak mylę? Nie, nie w kwestii mistrzostwa, zastanawia mnie raczej istota Białegostoku. Bo coś z tym miastem jednak chyba jest. Dead Infection też są z Białego, a to jedna z największych legend polskiego grindcore’a, a nawet legenda światowa. W tym mieście narodził się również Squash Bowels. Nie wiem, czy to przez klimat, mentalność, czy panoszy się tu jakaś niewykryta choroba, roznoszona przez grindcore’owy wirus (taki jak z tytułu ostatniej płyty Squash Bowels). Może w północno-wschodniej Polsce wszyscy rodzimy się ze specjalnym genem, warunkującym wyjątkową wrażliwość na grindcore’a. Oczywiście ujawnia się on niezwykle rzadko, w co którejś jednostce, bo częściej jednak dominuje inny gen, ten discopolowy. O tak! Przewraca nam się tu w głowach! Statystycznie wypadło też i na mnie z tym grindcore’em. Ja również się taki urodziłem. W prawdzie ojciec od kołyski puszczał mi Szczepanika, ale nie dałem się oszukać. Mogę słuchać Beatlesów, Nicka Cave’a, ale grindcore’a się nie wyzbędę. W każdym razie tak to jest, że w Białymstoku mamy najfajniejszych fanów tej muzy i najfajniejsze kapele. A przynajmniej Neuropathię, która potwierdza swoją klasę nową EP-ką. Ta płyta to również świadectwo konsekwentnego rozwoju kapeli. Debiutancka „Graveyard Cowboys” zdradzała jeszcze inspiracje goregrind’em, ale już wyróżniała grupę rock’n’rollowym podejściem do tematu. I wkrótce to właśnie ta swoista „przebojowość” i luz zdominowały muzykę zespołu. Po horrorach niewiele zostało. Panowie najwyraźniej przerzucili się na żarty z rogatego i jego wyznawców, kiczowate kino kopane klasy B i zaczęli zasłuchiwać się w Turbonegro. Po świetnych, rock’n’rollowych duchem, charakteryzujących się tzw. „szwedzkim” brzmieniem - „Satan is a cunt” i „Bubba Luciferi”, do kapeli doszedł niejaki Piotr Polak, który dodał muzyce Neuropathii jeszcze większej przebojowości. Zeszłoroczne „Satan owns your stereo” to – zdaniem piszącego – jedna z najlepszych grindcore’owych płyt ostatnich lat. Dzięki drugiemu gitarzyście kapela nabrała wręcz melodyjności. To już nie była tylko totalna demolka. Te kawałki wbijały się w umysł, je się po prostu nuciło! Wraz z najnowszą EP-ką, zespół ewoluuje dalej. Rozwój słychać przede wszystkim w sposobie aranżowania. Neuropathia na dzień dzisiejszy gra grindcore’a niezwykle inteligentnie. Broń Szatanie rogaty, to nie jest już prymitywna muzyka! Struktura nowych numerów wydaje się być dobrze przemyślana. Riffy są co raz błyskotliwsze, mamy tu sporo ciekawych smaczków, acz wszystko wciąż ładnie napierdala i wyrywa flaki. Kolejnym urozmaiceniem jest też dodatkowy wokalista. Wiadomo, iż ostatecznie zastąpił starego, jednak jeszcze na tym krążku można nacieszyć się kilkoma barwami głosu. Płyta oczywiście nie jest długa. W sumie mamy dziesięć utworów: melodyjne intro, sześć zajebistych grindcore’owych ciosów, wręcz sludge’owy „Journey through the Wasterlands”, cover E.M.F. oraz jeden remiks na zakończenie. Jednak taki strzał wystarczy, by znokautować.

To nie tak, że deklaruję się fanem Neuropathii, bo kapela jest z mojego miasta. Jakie to ma znaczenie? Kolesie nagrali po prostu świetny krążek z inteligentnym grindcore’em. Kawał dobrej muzy i potwierdzenie rozwoju kapeli. Nie mogę się już doczekać następnej płyty! Polecam każdemu, kto lubi grindcore’a. I nieważne, czy jesteś z Białegostoku, Warszawy, Bakałarzewa, czy Kielczygłówka.

. . .

Tekst napisany na potrzeby bloga Distuned Voices.

czwartek, 1 października 2009

Jack Kerouac "W drodze"

Neal Cassady (Dean Moriarty) i Jack Kerouac (Sal Paradise), bohaterowie powieści

Na początku proponuję włączyć muzykę, aby poczuć klimat, czytając ten tekst.

Jest to kawałek Dizzy’ego Gillespie. Trębacz ten był, obok Charliego Parkera, głównym twórcą bebopu, muzyki, która w latach 40-tych XX wieku zmieniła oblicze jazzu. Styl energiczny, wręcz agresywny, mocno oparty na swobodnych improwizacjach. Gillespiego uwielbiał Jack Kerouac, jeden z najważniejszych przedstawicieli tzw. beat generation. To on wymyślił nazwę, a także napisał nieoficjalny manifest ruchu, opisując cztery swoje pierwsze podróże po Stanach Zjednoczonych. Mowa oczywiście o powieści W drodze. Kerouac zainspirowany bebopem napisał ją w taki sposób, jak gdyby grał właśnie tę odmianę jazzu. Wyszedł na scenę z kilkoma tematami w głowie i gotowy na nieskrępowaną improwizację zagrał niezwykle energicznie na swojej maszynie do pisania. Ponoć ćpał przy tym amfetaminę, a książka została napisana w niespełna trzy tygodnie. Prawie cztery lata z życia w podróży zapisał na jednym zwoju papieru.  

Taki sposób pisania wiązał się z pewną filozofią artystyczną. Oglądaliście film Davida Cronenberga Naked lunch na podstawie prozy Burroughsa? Tam w pierwszych minutach główny bohater dosiada się w knajpie do swoich dwóch kolegów. Ten w okularach to alter ego Ginsberga, zaś ten drugi to Jack Kerouac. W tej scenie autor W drodze wysuwa pewien wniosek: poprawianie po sto razy każdego słowa to autocenzura, cenzurowanie swoich najszczerszych, najgłębszych myśli.

Powieść Kerouaca mówi więc o wolności. O tym, jak łatwo wszystko zostawić, zebrać z konta oszczędności na samochód lub włożyć jedynie 50 dolców do portfela i ruszyć w podróż, bo ciało nie jest w stanie zatrzymać pędzącej duszy. To też książka o przyjaźni, o Deanie Moriarty (alter ego Neala Cassady’ego), totalnym świrze, który przecież wie, co to czas. „Wraz z przyjazdem Deana Moriarty’ego zaczął się nowy rozdział mojego życia, który można nazwać życiem w drodze” – czytamy na pierwszej stronie słowa człowieka o nazwisku Sal Paradise, za którym kryje się sam Kerouac. Nieważne są pieniądze, nieważne miejsce na świecie. Razem czy osobno podróżują po groteskowej Ameryce przełomu lat 40-tych i 50-tych, przeżywając przelotne miłości, łapiąc się tymczasowej pracy, spotykając frapujące osobowości, bawiąc się i szukając istoty życia. Wraz z bohaterami spotykamy innych przedstawicieli beat generation (przede wszystkim Allena Ginsberga i Williama S. Burroughsa), zachwycamy się obłędnymi koncertami jazzowymi, oglądamy malownicze krajobrazy USA. To co mi się najbardziej podobało w powieści Kerouaca to styl pisarza. Z kart książki aż kipi niespożytą energią! Tam nawet koncert bujającego się przy fortepianie George’a Shearinga rysuje się w naszej wyobraźni jako najdzikszy rock’n’rollowy show. No i przepiękne są opisy krajobrazów. Pisarz eksponuje nam w kilku zdaniach akurat takie detale amerykańskich pejzaży, byśmy czuli tę ziemię na własnej skórze. 

Sięgnijcie po tę książkę, wsiądźcie w pociąg, autobus, wyciągnijcie rękę by złapać stopa. Albo puśćcie w domu dobry bebop i poczujcie uderzenie (beat) czytając W drodze. Świetna, kultowa pozycja. Legenda głosi, iż Tom Waits nauczył się jej na pamięć.

mapa podróży opisanych w powieści

środa, 30 września 2009

Aphex Twin & Hecker, 18.09.2009, Kraków

Przed Wami spóźniona relacja z pierwszego koncertu Richarda D. Jamesa w Polsce. Prawie dwa tygodnie poślizgu. Jednak napisać owy tekst musiałem, bo tu i tam czytałem, że gig był do dupy. Nie będę ściemniał. Takich opinii właśnie się spodziewałem.

Nie pamiętam dlaczego kupiłem bilet tylko na jeden z dwóch koncertów Aphex Twina w ramach Sacrum Profanum. Chyba myślałem, że zagra dwa takie same sety. A nie zagrał. Piątkowa sztuka miała być eksperymentalna, sobotnia zaś – bardziej „taneczna”. Ja trafiłem na tą pierwszą. Powinienem zacząć od organizacji festiwalu, ale oszczędzę sobie. Wszystkie ewentualne niedociągłości wybaczam, bo mimo wszystko zrobiono mi dobrze, zapraszając Ryśka na koncert. A trzeba podkreślić, że Aphex Twin to artysta, którego niegdyś obsesyjnie uwielbiałem. O czym świadczyła chociażby kolekcja kilkudziesięciu skradzionych rzadkich singli i EPek na moim dysku twardym. Niby nic wielkiego, bo z pomocą Google niby wszystko znajdziesz, ale ja tego autentycznie słuchałem. I dlatego też przyjechałem do Krakowa czysty jak łza, bez żadnych oczekiwań. W końcu Richard to artysta wszechstronny w swojej elektronicznej paiskownicy, więc darowałem sobie zgadywanie, czy zagra set ambientowy, rave’owy, drum’n’bassowy, gabberowy, czy Bóg wie jeszcze jaki. Rychu to Rychu. Czyli właściwie nic nie wiadomo. Oprócz może tego, że ma głęboko w dupie swojego odbiorcę, co udowodnił w pamiętny piątek. Koncert odbył się w opuszczonej fabryce na krakowskiej Nowej Hucie. Wspaniały klimat, wspaniałe lokalizacja dla tego gigu. Miejsce dla artystów – jak się później okazało, Florian Hecker nie miał supportować Aphexa, lecz razem z nim grać – znajdowało się na górze swego rodzaju rusztowania, umieszczonego dosłownie na środku hali. To co od razu rzuciło mi się w oczy to rozmieszczenie głośników, które otaczały publiczność ze wszystkich stron. Był to pierwszy koncert prawdziwie w surround, na jakim byłem. I przyznam, iż pod względem nagłośnieniowym prawdopodobnie najlepszy przeze mnie słyszany. Ale zanim całe show się zaczęło i gdy jeszcze na rusztowaniu podgrywał sobie Dj Reflex – właściwy support – zapoznałem się wzrokowo z uczestnikami imprezy. Zawsze mi powtarzano, że nie ocenia się ludzi po wyglądzie, książki po okładce itd. Ale moje obserwacje tłumaczą po części późniejszą krytykę występu Rycha i kolegi. Otóż zdawało mi się, iż bardzo duża część publiczności wpadła na imprezę – jak to się mówi – polansować się. No wiecie, wszyscy byli tak fajnie i oryginalnie ubrani, w ogóle wystrzałowi. Dobra. Po samym wyglądzie oceniać nie będę, ale zabawne było, gdy duża część modnej młodzieży na sztuce Aphexa i Heckera najzwyczajniej zatykała uszy wykrzywiając buzie lub – o zgrozo – wychodziła z hali. Teraz czuję się usprawiedliwiony w moich osądach. Tak. Tak. Widocznie koncert się wielu nie spodobał. Co odbiło się później na negatywnych recenzjach w opiniotwórczych mediach. Ale jak człowiek po Richardzie spodziewał się „hitów”, to ja się w ogóle nie dziwię. Aphexowi nawet do głowy nie przyszło, aby przez dwie godziny wałkować „Windowlickera”. Zresztą wydaje mi się, iż miał w dupie jakiekolwiek przypuszczalne oczekiwania publiki. Wlazł na rusztowania taki wymoczkowaty koleś w wyciągniętej koszulce, wystającej spod bluzy, niosąc ogromny plecak ze sprzętem. Usiadł, zdjął buty i zaczął się instalować. Nawet się nie przywitał. Florian Hecker już grał od kilkunastu minut. Tak naprawdę wszystkie przeczytane później zarzuty okazują się słuszne. Było nieprzyswajalnie eksperymentatorsko, nieznośnie głośno. Aphex Twin wraz z Hackerem wypuszczali z niezliczonych głośników otaczających halę totalne odjazdy. Piski, jęki, trzaski, zupełne dziwactwa, obłędny jazgot. Miejscami dźwięki aż wbijały się w głowę, podłoga drżała. A cokolwiek, co można było nazwać beatem, pojawiło się dopiero przed połową występu, kiedy Hecker - jak mi się wydaje, nie jestem do końca pewien - opuścił rusztowania i zostawił Aphexa już samego. Narastające napięcię i zaczyna się spektakularna część wizualna. Lasery, światełka i inne pierdoły. Nie powiem – robiło wrażenie. Najfajniejsze były te zielone. Po tej bardziej tradycyjnej części (czyt. kiedy można było dosłyszeć beaty) nastąpił mój ulubiony fragment gigu. Zabawa dwóch panów sięgnęła granic. Aż mi włosy się jeżyły na głowie. Hałas. Totalny hałas. Otóż ja stałem z wywaloną mordą, gapiąc się na charakterystyczną gębę D. Jamesa, uśmiechającą się do mnie z telebimów nad rusztowaniem. Byłem wniebowzięty. To było tak krzywe, że aż piękne. Kojarzycie kawałek „Ventolin”? To było wielokrotnie wspanialsze! Rysiek katował biednych słuchaczy nawałnicą dźwięków. Jedni się chyba po obrażali, drudzy – o skłonnościach sado-masochistycznych, tacy jak ja – odpłynęli. Kiedy już myślałem, że czaszka pęknie mi od wewnątrz, przyszło w końcu ukojenie. Kilkanaście minut ambientu. I koniec sztuki. Aphex zrobił niewyraźny gest w stronę publiczności (dziękuję?), założył buty i – jak gdyby nigdy nic – po prostu sobie poszedł. On rzeczywiście miał nas wszystkich gdzieś. Cały Ryszard.

Żałuję trochę, że nie zjawiłem się w tej samej hali następnego dnia, posłuchać drugiego setu Aphexa i Hackera. Ale z drugiej strony cieszę się, że trafił mi się akurat ten eksperymentalny gig. Takie coś mogło autentycznie poprzewracać w środku człowieka. Zapewne, gdybym obejrzał ten koncert np. na DVD albo posłuchał na kompakcie, to nie zrobiłby na mnie takiego wrażenia. Klucz znajduje się we wspomnianym nagłośnieniu. Panowie w pełni wykorzystali możliwości jakimi dysponowali. Mnogość dźwięków otaczała nas ze wszystkich stron. Kiedy muzycy sobie tego zażyczyli – czuliśmy wręcz ból, przyjmując na siebie wściekły jazgot. Genialne. Po prostu.


Zdjęcia pozwoliłem sobie pożyczyć z oficjalnej strony festiwalu. Ich autorem jest Andrzej Rubiś.