Stereolab – Emperor Tomato Ketchup
Dyskusje na temat terminu „muzyki niezależnej” były popularne odkąd pamiętam. Jedni – nawet ci posądzani o ową niezależność – podkreślają nonsens tego pojęcia, drudzy używają go wręcz namiętnie. Sama szufladka tzw. muzyki niezależnej od zawsze była niezwykle elastyczna. Kiedyś np. takim indie rock’iem nazywano The Jesus and Mary Chain, czy nieco później Sonic Youth lub Fugazi. Dziś to są m.in. The Strokes, czy The White Stripes, które nota bene nagrywają dla majors’ów i ogólnie śmierdzą komerchą. W końcu tacy Stripesi największą popularność zyskali po swojej reaktywacji, zainspirowanej lukrowym kontarktem, a już po rozwodzie (no kto by chciał jeździć w długie trasy koncertowe ze swoją byłą żoną bez zastrzyku konkretnej gotówki?). Spójrzmy teraz na Stereolab. Anglicy od lat funkcjonują jakby w zupełnie innym wymiarze, nie oglądając się na nikogo, nagrywają swoje płyty. W tym wypadku ciężko jest też mówić o jakimś undergroundzie, bo Stereolab jest przecież powrzechnie przez krytykę chwalony, uważany za band niezwykle influencyjny. I nie chcę w tym miejscu napisać, iż oto w końcu mamy prawdziwy niezależny band. Absolutnie nie. Jednak czasami odnoszę wrażenie, że mimo statutu legendy, mają wszystkich głęboko w dupie. Ich zeszłoroczna płyta – „Chemical Chords” – została wydana bez żadnych zapowiedzi, czy większej promocji. Zupełnie tak po prostu. Doszło do tego, że ja – zdeklarowany fan – dowiedziałem się o jej istnieniu kilka miesięcy po premierze. To było jak: „Stereolab nagrał nowy album? Wow! Ale kiedy?”
O nowym krążku jednak pisać nie będę. Myślę, że lepiej zaprezentować ich czwarty album – „Emperor Tomato Ketchup” – bez wątpienia najważniejsze dzieło grupy. Nie jest to jednoznacznie moja ulubiona płyta Stereolabu, bo chyba na równi ubóstwiam drugi longplay, „Transient Random-Noise Bursts with Announcements”. Jednak „Emperor” wydaje się być tym najbardziej reprezentatywnym, kuliminującym poszukiwania i definiującym ich styl. Na pierwszy rzut ucha może wydawać się to muzyka nadwyraz łatwa i przyjemna. Płyta rozkosznie relaksuje, a na pierwszym planie słuchamy ładnych pop-owych melodii. By jednak zrozumieć tą muzykę w pełni należy się w te dźwięki zagłębić, przysłuchać uważniej, skupić się. Wtedy pod subtelną melodyką usłyszymy m.in. wyraźne wpływy krautrock’a, pop’u lat 60-tych, Velvet Underground, mnogość wymieniających się i nachodzących na siebie motywów, wygenerowanych przez szereg najrozmaitszych zabawek. Bo oprócz tradycyjnego instrumentarium w postaci gitar, bębnów, smyczków, mamy tu przeróżne syntezatory (m.in. syntezator Moog’a), elektryczne organy (np. Farfisa) i inne cacka, o których nigdy nawet nie słyszałem. Okazuje się, że struktura tych kompozycji jest dosyć skomplikowana. Wszystko to, podszyte urokliwymi wokalami Laetitii Sadier i Mary Hansen, nadzwyczajnie hipnotyzuje. Szczególnie, że liderzy – wspomniana pani Sadier i przede wszystkim Tim Gane (fan Neu!, Fausta, Ennio Morricone’a, czy Nurse With Wound, z którym Stereolab nagrał swego czasu split) – potrafią pisać po prostu świetne kawałki. Posłuchajcie tylko opartego na lekko hip-hop’owym bicie „Metronomic Underground”, natchnionego francuską piosenką „Cybele’s Reverie”, czy wręcz punk’owego „The Noise Of Carpet”.
Today Is The Day – In The Eyes Of God
Ponoć styl Today Is The Day powstał, gdy Steve Austin – dusza, mózg i serce zespołu – wkurwił się pewnego dnia na rodziców, zszedł do piwnicy, włączył gitarę możliwie najgłośniej i grając na niej, jednocześnie wrzeszczał do sufitu: „Pierdolę Was!”
„In The Eyes Of God” przedstawia ów styl już dopracowany, w stadium, które podobało mi się nabardziej. Muzyka Austina wyszła gdzieś z ducha hard core’a, nabierając kształtów nosie rock’owych. Zresztą pierwsze trzy płyty wydane zostały przez Amphetamine Reptile – labela specjalizującego się w tym gatunku (pod skrzydłem AR ponadto nagrywał m.in. Helmet). Z płyty na płytę wkurzony Steve urozmaicał swoje dźwięki nowymi składnikami. Na „In The Eyes...” styl zespołu został wzbogacony o elementy grindcore’a. Dodać do tego Brann’a Dailor’a za perkusję (dziś Mastodon) i mamy album – w moim odbiorze – niemal doskonały.
Dla jednych Steve Austin jest szaleńcem i pojebem, dla innych nawet geniuszem. Dla mnie jest nimi wszystkimi na raz. Chryste! Jak ta płyta się zaczyna! Utwór tytułowy to jeden z najlepszych pierwszych kawałków w moim mniemaniu. Krótki fragment pewnego filmu dokumentalnego, stłumione gitary, bębny Dailor’a budują napięcie i miazga. Krzywa, wykrzyczna, obłędna melodia, ściana dźwięku. Słuchać maksymalnie głośno! Dalej wściekły grindowy blast. Boli. Austin daje upust swemu szaleństwu, Dailor na swym zestawie perkusyjnym wręcz lata (genialny pałker – bardzo jazzowy jak na rockowca). I tak jest do końca tego longplaya. Szaleństwo, zgrzyty, piski, hałas, nieludzkie wrzaski Austina, czy też dziwaczne melodie i gdzieś ulatująca czarnomagiczna aura. A wszystko za pomocą głosu, gitary, perkusji, basu Bill’a Kelliher’a i stylowych sampli. O tekstach Steve’a nie ma co się nawet rozwodzić. Bełkot człowieka, który ma nierówno pod sufitem. Przytoczę może jeden – mój ulubiony – tytuł: „The Russian Child Porn Ballet”. Sztuka? Bezsprzecznie, przez duże „S”! W końcu wzburza emocje i to cały wulkan. Nie są to jednak bynajmniej emocje pozytywne. Słuchanie tej muzyki sprawia ból. Ukojenie na końcu nie przychodzi. Po kilkuminutowej noise’owej improwizacji w środkowej części „There Is No End”, Steve Austin – razem z indiański szamanami – za pomocą pomylonych dźwięków odprawia rytuał. Kończy się płyta, a słuchaczowi pozostaje niepokój.
. . .
Hmm The White Stripes śmierdzą komerchą mówisz,i niby jak twierdzisz reaktywowali się by zarobić tak,fakt ich myzyka jest tak bardzo popularna że na 200% nastawiali się wyłącznie na zarobek bo przecież ich pierwsza płyta wydana w 1999 roku była tak niesamowicie popularna na świecie że ah...ok zespół zyskał popularność ale twoim zdaniem tylko dla tego że stała za nimi kasa?,...a jakieś umiejętności wokalisty np?,lub powrót do klasycznego rockowego grania w czasach obecnych?...
OdpowiedzUsuń